Jan Szyszko wyraził niedawno opinię, że „należy zapisać wyższość prawa do kultywowania tradycji łowieckich nad prawem zwierząt do ochrony”. Ciekawa myśl, zwłaszcza jak na szefa resortu, który kiedyś nazywał się Ministerstwem Ochrony Środowiska, prawda? Z myślistwem niewiele mam wspólnego, ale raz mogłem zobaczyć od środka tak zwane polowanie hubertusowskie.
Nie było dobrze: psy goniły w naszą stronę rannego dzika a my z dekownikami, którzy na skraju lasu szykowali dla myśliwych gorącą strawę, nie mieliśmy ani jednej dubeltówki. Może dlatego myśli zaczęły krążyć wokół skrzynki butelek z destylatem. Wzbranialiśmy się z Krzyżakiem, bo przecież obaj byliśmy tu służbowo.
- Nie może być, że prasa się z nami nie napije. To dyshonor dla myśliwego – przekonywał mistrz kuchni, a jego pomocnicy już szykowali dla mnie kieliszek. Wypiliśmy.
Las był cichy, wiatrem z lekka poruszany, mokry od deszczu – tragedia konającego gdzieś w kniei dzika wydawała się równie nierealna, jak susza w Etiopii czy czołgi w Pakistanie. Buchała para z wielkiej patelni z dziczyzną i wyglądaliśmy jak święci w obłokach: święty Piotr, święty Hubert, święty Florian od pożarów. Młody przykucnął przy kociołku, rozrywał torebki barszczu z Winiar, wstydliwie dosypywał buraczkowy proszek do gotującego się wywaru. Pękały białe oka tłuszczu. Aniśmy się spostrzegli, jak wchłonięty przez ciało destylat odrósł w cudownych kieliszkach. Wypiliśmy:
- Darzbór!
- Kolega to zmarzł, bo się trzęsie – argumentował za alkoholem mistrz kuchni.
- On tak zawsze – wydął wargi Krzyżak, jakbym rzeczywiście był osiką.
A kiedy wreszcie przyjechali myśliwi, i kiedy wokół mych nóg zaczęły się plątać ubłocone, cuchnące juchą jamniki, zmobilizowałem wszystkie siły, by udawać najtrzeźwiejszego z redaktorów. Notując w kajeciku hubertusowskie legendy, starałem się nie patrzyć, jak układają na sosnowych gałązkach truchła lisa, jenota i dwa wypatroszone już dziki. Nie było dobrze.
Więc kultywowanie łowieckich tradycji kojarzy mi się niedobrze – z zagłuszanymi alkoholem odruchami człowieczeństwa, z martwymi paciorkami oczu pod igliwiem, z podnieconymi rzezią psami i cuchnącymi podobnie ludźmi. A teraz też z błogosławieństwem ministra zagłady środowiska.
Piotr Kanikowski
FOT. PIOTR KANIKOWSKI
Dobry tekst, a władza jak za komuny , musi być na szczycie tych co strzelać kochają. Odreagowuje? A jak w pewnych powiatach na Pogórzu Kaczawskim? Poroża wiszą na ścianach samorządówych VIP-ów, a w czasie kampanii piszą, że oni tylko marcheweczki do lasu zwierzątkom noszą i je podglądają przez lornetki. Robią szkody wstrętne zwierzęta? U tych co mają tysiace hektarów ziemi i monokultury ciągnące się po horyzonty (i nie płacących ZUS-u)?
Do ANDRZEJ. Dziękuję za uwagę. Poprawiłem. (A puryzm językowy jest mi jednak, mimo wszystko, obcy).
“Wzbranialiśmy się z Krzyżakiem, bo przecież oboje byliśmy tu służbowo.” Oboje? Są dwie możliwości: Albo Krzyżak zmienił płeć, albo purysta językowy (to komplement, nie złośliwość!), Piotr Kanigowski popełnił fatalny błąd gramatyczny!
Zabijanie nigdy nie jest pięknym widokiem, ale niestety, zabijać szkodniki trzeba. Monokultura kukurydzy sprawiła że taki dzik mnoży się na potęgę. Autor wymienił w artykule trzy największe szkodniki lasu. Dzik – wiadomo. Wystarczy przejść się po lesie i zobaczyć jak wygląda ściółka. Lis – zeżarł już większość zajęcy. Jenot – gatunek inwazyjny i to jest argument wystarczający.