Nie lubię Julka. Uważam go za słabą rzeźbę po kumotersku wciśniętą w miejsce, gdzie powinna stać dobra rzeźba. Muszę jednak przyznać, że imieniny wyprawia cudne.
Jestem przekonany, że z dobrą rzeźbą pod Galerią Sztuki w Legnicy byłoby dużo smutniej, nawet gdyby też wyobrażała wesołego urwisa w czapce z gazety dziarsko dźwigającego tornister z procą. Dobra rzeźba, a do tego zamówiona jak Pan Bóg przykazał w konkursie – niekoniecznie u przyjaciela prezydenta – nie prowokowałaby urzędników z ratusza i macherów od kultury do udowadniania, że jest dobra dla miasta. Więc dobrze, że Legnica ma Julka.
Julek znaczy szczęście. Zrozumiałem to 1 czerwca 2017 roku, w Dzień Dziecka, podczas prawdopodobnie jednej z najfajniejszych masowych imprez dla dzieci, jakie widziałem w życiu. Obraz tych setek matek z wózkami, ojców z dziećmi na ramionach przez cały czwartek ciągnących deptakiem w stronę Rynku; obraz tego falujacego radośnie tłumu w papierowych czapeczkach zrobionych przez legnickich seniorów, kolejek do saturatora i na dmuchańce, umazanych watą cukrową buziek, rączek lepkich od imieninowych babeczek, oczek wpatrzonych w idoli z kreskówek – tak, to było bardzo fajne. Mali legniczanie dostali prawdziwe święto, a wraz z nimi cieszyli się dorosli, bo gdy przychodzi 1 czerwca także nasze dusze rwą się do dziecięcych zabaw. „Człowiek musi sobie czasem polatać” – mówi całkiem dorosły Maklakiewicz do całkiem dorosłego Himilsbacha w filmie dla całkiem dorosłych pod tytulem „Wniebowzięci”.
Kłaniając się nisko organizatorom zabawy w legnickim Rynku, przyznaję, że tegorocznymi imieninami Julek z panem prezydentem dość bezceremonialnie zadrwili z mojej cokolwiek nobliwej wizji przestrzeni publicznej. Jestem w stanie przyznać im rację, że przestrzeń publiczna – a już na pewno Rynek nowoczesnego europejskiego miasta – to nie jest kościół do upadania na kolana i fajnie, gdy prowokuje do manifestowania radości. Tak było 1 czerwca i niech tak będzie zawsze. Sto lat, Julku!
Piotr Kanikowski
FOT. PIOTR KANIKOWSKI