Lech Wałęsa wziął mikrofon, powiedział jedno zdanie i już sala legnickiego Hotelu Milenium była jego. Wyobrażam sobie, że tak samo musiało być w sierpniu 1980, gdy przemawiał do strajkujących w Gdańsku stoczniowców. Na serwisie YouTube odsłuchuję jego przemówienie w Kongresie Stanów Zjednoczonych w 1989 roku – te dwa słowa: „My, naród”, a potem niemilknące brawa…
Jako kandydat na prezydenta, prezydent i były prezydent RP Lech Wałęsa zazwyczaj mnie drażnił. Wszystko wiedział najlepiej. O cokolwiek by go dziennikarze nie pytali, na pierwszy plan wysuwało się to jego rozdęte jak rybi pęcherz ego, chełpliwość, zarozumiałość, gargantuiczna próżność i pewność siebie granicząca ze śmiesznością. Nadużywał zaimka „ja”, przez co w mediach wychodził raczej na bufona niż męża stanu. Raczej na buca niż mędrca. Raczej na taniego efekciarza niż na geniusza polityki pokroju Willy`ego Brandta czy Vaclava Havla, którego – jak wielu Polaków – zazdrościłem Czechom.
Trzeba było dopiero tego piątkowego spotkania z Wałęsą w Legnicy, abym zrozumiał, że to ten drażniący zestaw cech osobowościowych w połączeniu z niebywałą odwagą, śmiałością – wręcz bezczelnością – uczynił go jedną z najważniejszych postaci w ponadtysiącletniej historii Polski. Jego życiorys pokazuje, że rzeczy wielkich dokonują ludzie, którzy wierzą we własną wielkość. Tylko ktoś tak zadufany w sobie mógł na początku lat osiemdziesiątych porwać tłumy, rozbudzić w nich nadzieję na wolność i zwycięstwo, zostać depozytariuszem tych idee w mrocznych latach stanu wojennego, a kiedy pojawiła się taka możliwość, bez rozlewu krwi obalić komunistyczny rząd i dać środkowej Europie sygnał do wyzwolenia. Gdyby Lech Wałęsa był inny albo gdyby go zabrakło w 1980 roku wszystko mogło się potoczyć inaczej.
Piotr Kanikowski