W Złotoryi były burmistrz zajechał citroenem po pieczywo do piekarni przy zamkniętym dla ruchu samochodowego deptaku. Co może być bardziej żenującego? Może sposób, w jaki wymigał się od mandatu.
Komendant Straży Miejskiej w Złotoryi Jan Pomykała tłumaczy dlaczego byłemu burmistrzowi się upiekło. Po pierwsze: były burmistrz przedstawił fakturę, z której wynikało, że tego dnia kupował w piekarni 20 lub 30 bułek do kebabów dla swojego baru w Jaworze. Po drugie: osobowy citroen, którym złamał zakaz wjazdu, był zarejestrowany na firmę byłego burmistrza. Po trzecie i najważniejsze: każda osoba prowadząca działalność gospodarczą ma prawo na czas wyładunku i załadunku towaru wjechać do zamkniętej dla ruchu strefy.
Nie chcę wnikać, czy w Złotoryi dzięki byłemu burmistrzowi zakres swobód obywatelskich został tą wykładnią przepisów istotnie poszerzony. Może tak było zawsze, tylko ludzie głupie z tego nie korzystały: stawały karnie w przyległych uliczkach nieobjętych zakazem ruchu i targały reklamówki z bułkami po 20 metrów zamiast zajechać z fantazją pod samą piekarnię, zrobić zakupy po pańsku i pomachać strażnikom na odczepnego świeżuchną fakturą. Od teraz coś, co niesłusznie uchodziło wśród plebsu za arogancję, stało się normą. Każdy, kto ma firmę, służbowy samochód i cokolwiek do kupienia w zamkniętej dla ruchu strefie będzie mógł poczuć się niemal jak król tego miasteczka.
To musi być wspaniałe uczucie: zagrać na nosie tym wszystkim znienawidzonym funkcjonariuszom Straży Miejskiej wyczekującym z bloczkami mandatowymi po bramach i zaułkach złotoryjskiej starówki. Splunąć im w twarze spalinami z rur wydechowych sportowych beemek, merców i ce piątek na służbowych blachach. Wystawić tłustego fucka przez boczne okienko i ryknąć, że mogą nam skoczyć. A jak trzeba, popędzić też klaksonem te barany człapiące z zakupami po deptaku, pierdoły dźwigające chleb i kiełbasę z Biedronki przez pół miasta, dzieciaki z kundlami na spacerach i tchórzliwe babsztyle uciekające z wózkami pod same kamienice.
Piotr Kanikowski