Jasna, lutowa noc. Wojna zbliża się już ku końcowi. Przez wpółopustoszałe wsie i rozorane pola między Grodźcem a Ostrzycą, brnąc w śniegu, kryjąc się w lesie, trzech młodych mężczyzn wlecze za sobą 63-letniego starca. Umiejętnie omijają radzieckie posterunki, kierując się w stronę zajętej wciąż przez hitlerowców miejscowości Armenruhe (Rochów).
Młodzi – choć w cywilnych ubraniach – są oficerami Abwehry wykonującymi rozkaz naczelnego dowództwa niemieckiej Armii Środek. Starszy mężczyzna to dopiero co uprowadzony spod straży NKWD były ambasador III Rzeszy w Moskwie, Tokio i Londynie Herbert Kurt Edward Willy von Dirksen, ostatni dziedzic zamku w Grodźcu, nazistowski dyplomata, któremu Hitler pozwolił przez ostatnie pięć lat wieść na prowincji sielski żywot ziemianina.
Białe flagi
Dochodziła jedenasta w nocy, gdy stary sługa zapukał do jego sypialni i powiedział o niemieckich oficerach, którzy chcą się z nim widzieć. Pomyślał, że to kolejni frontowi maruderzy potrzebujący pomocy. Kazał ich nakarmić, jak wielu wcześniej. I dopiero kiedy jeden z nieznajomych wszedł do pokoju ambasadora, Herbert von Dirksen zrozumiał, że sprawa jest znacznie poważniejsza. Że w szerszym wymiarze chodzi o przyszłość III Rzeszy, a w węższym – zwyczajnie – o życie. O jego życie.
- Oficerowie otrzymali rozkaz, by zastrzelić Dirksena na miejscu, jeśli nie zechce z nimi pójść – mówi Mariusz Olczak, historyk z Archiwum Akt Nowych w Warszawie i autor monografii Grodźca. – Ambasador nie miał więc wyboru.
21 lutego 1945 roku, gdy weszli do sypialni Dirksena w pałacu u podnóża zamkowej góry, okolica była już zajęta przez Sowietów. Według Olczaka, pojedyncze radzieckie oddziały przyjeżdżały do Grodźca na szaber już od początku miesiąca. Witały ich białe flagi wywieszone w domach. Ufni w moskiewskie znajomości eksambasadora mieszkańcy pięciu okolicznych wsi nie ewakuowali się w popłochu przed zbliżającym się frontem, jak reszta rdzennych mieszkańców Dolnego Śląska. Również sam Herbert von Dirksen nie zamierzał uciekać.
Jak glejt zapewniający nietykalność nosił przy sobie przyjacielski list od komisarza spraw zagranicznych ZSRR Maksima Litwinowa i zdjęcia z lat 1928-1933, gdy jako dyplomata Republiki Weimarskiej kierował niemiecką ambasadą w Moskwie.
Pod strażą NKWD
Długo nie reagował, gdy hordy Rosjan w poszukiwaniu alkoholu, papierosów, zegarków i kosztowności wywracały meble oraz demolowały pałacowe pokoje. W opublikowanych po wojnie wspomnieniach Dirksen opisał, jak jeden z nich, ledwie trzymający się na nogach, przyszedł po flakon wody kolońskiej z zamiarem skropienia nim gardła, nie munduru. Znosił tę dzicz z arystokratyczną wyższością. W końcu kolejnej ekipie rabusiów pokazał starą fotografię zrobioną w sztabie Armii Czerwonej. On z żoną, obok sowieccy generałowie i dyplomaci: trzykrotny Bohater Związku Radzieckiego marszałek Kliment Jefriemowicz Woroszyłow, komisarze spraw zagranicznych Nikołaj Krestinski, Litwinow… Zdjęcie zrobiło na przybyszach piorunujące wrażenie. Zamiast rzucić się do plądrowania pokoi, żołnierze zaczęli oddawać honory Dirksenowi i tytułować go komisarzem wojskowym. Więc poprowadził ich do umieszczonej w pałacu biblioteki Instytutu Wschodniej Europy, by zobaczyli dzieła Lenina i innych rosyjskich klasyków.
Zaraz po tej wizycie, 21 lutego 1945 roku, pojawili się u ambasadora oficerowie NKWD, uprzejmi, subtelni, inteligentni. Dyskretnie – nie dając poznać, że jest ich więźniem – przesłuchiwali pałacową służbę i pilnowali, by nie wymknął się z Grodźca.
Między sierpem a swastyką
Nocą z 21 na 22 lutego, gdy zerkając na mapę i kompas oficerowie Abwehry prowadzili go przez ośnieżone pola, Herbert Kurt Edward Willy von Dirksen zastanawiał się, kto z naczelnego dowództwa kazał temu elitarnemu oddziałowi przedrzeć się przez linię frontu i wydostać go z rąk wroga. Decyzję ambasadora, by czekać na Sowietów w Grodźcu, Berlin mógł zinterpretować jako zdradę. Joachim von Ribbentrop faktycznie podejrzewał, że jego były podwładny zechce za plecami führera obgadać z Rosjanami warunki separatystycznego pokoju.
Ich wzajemne relacje od kilku lat były chłodne. Zaważyła na tym nieudana misja von Dirksena w Anglii. Jako ambasador III Rzeszy w Londynie (1938-1939) miał on tuż przed wybuchem wojny przekonać Brytyjczyków, by zawarli z Niemcami układ o nieagresji i mimo danych Polsce gwarancji nie reagowali na naruszenie jej granic. Rozmowy z angielskimi politykami zakończyły się fiaskiem i dwa tygodnie przed atakiem na nasz kraj odwołany z Londynu Dirksen wrócił do Grodźca, by w pałacowym zaciszu spisać dla rządu sprawozdanie ze swego nieudanego ambasadorowania.
- Wojna była przesądzona, dyplomaci przestali być faszystom potrzebni – mówi Mariusz Olczak.
Lojalny wobec Hitlera
Tuż przed atakiem na Związek Sowiecki przyjeżdżali do Grodźca na konsultacje niemieccy wojskowi, wśród nich rezydujący w Legnicy feldmarszałek Erich von Manstein, późniejszy dowódca spod Leningradu, Stalingradu i Kurska. Po pięciu latach kierowania ambasadą w Moskwie (1928-1933) Herbert von Dirksen był nieocenionym źródłem informacji o panujących w tym kraju stosunkach. Wciąż miał też mnóstwo znajomych w najwyższych radzieckich kręgach.
Potem dawni znajomi próbowali wciągnąć Dirksena do antyhitlerowskiej opozycji. Od 1943 roku przyjeżdżali do Grodźca, namawiali do spiskowania, obiecywali stanowisko ministra spraw zagranicznych po Ribbentropie. Odpowiadał im dyplomatycznie, że o ile wie, ta posada jest zajęta. Pozostał lojalny wobec Hitlera. Dirksena nie aresztowano, jak tamtych spiskowców, ale Berlin musiał wiedzieć o tych wizytach; to pewnie dodatkowo podważało zaufanie do eksambasadora.
Mroźną, lutową nocą w Armenruhe – gdy w końcu przedarli się na niemiecką stronę – Herbert zamknął się w toalecie. Wyciągnął z kieszeni stary list od Litwinowa, swój glejt, podarł go na strzępy i wrzucił do szamba. Gdyby ludzie, którzy przysłali po ambasadora Abwehrę, znaleźli przy nim taki papier, mieliby potencjalny dowód zdrady. Wolał uniknąć podejrzeń.
Dyplomata w burakach
- Dirksen pracował dla nazistów- podkreśla Mariusz Olczak. – Nie był przyjacielem Polski.
Pracując w ministerstwie spraw zagranicznych, jeszcze w 1924 roku pisał w memorandum, że Rzesza powinna żądać Gdańska, korytarza i terytorium na wschód od Piły, Bydgoszczy i Torunia. Przekonywał Brytyjczyków, że to konieczne dla przestrzeni życiowej Niemców.
“Porozumienie (Anglii – dop. red.) z Niemcami rozpuściłoby niejako chemicznie problem gdański i otworzyłoby drogę do uregulowania spraw niemiecko-polskich, którymi Anglia nie potrzebowałaby się już zajmować” – raportował w 1939 r. z ambasady w Londynie.
Listy kończył nazistowskim pozdrowieniem “Mit Heil Hitler”. Należał do NSDAP. Ale odkąd führer wszczął wojnę i dyplomaci przestali być mu potrzebni, rozgoryczony rządem, skonfliktowany z Ribbentropem, żył na uboczu wielkiej polityki. W Grodźcu odpoczywał po 37 latach państwowej służby. Administrował 1100-hektarowym majątkiem odziedziczonym po ojcu: doglądał prozaicznego zbioru buraków cukrowych i kartofli, hodowli bydła i świń, wielkiego sadu. Rozmiłowany w okolicy, protestował przeciw groźnym planom zbudowania w pobliżu jego zamku kopalni miedzi oraz 40-tysięcznego górniczego miasta Josef Wagnerstadst. Zwiedzał podbitą przez Niemców Europę. Zaglądał z wykładami do Warszawy, Krakowa, Kielc, Lublina. W końcu wraz z żoną zbierał fundusze na powiatowy oddział Czerwonego Krzyża, organizując w śląskich miastach pokazy filmów o zagranicy. I pisał pamiętniki.
Lubił Grodziec
Za posiadłość w Grodźcu ojciec Herberta – tajny radca poselstwa w niemieckim Ministerstwie Spraw Zagranicznych Willibald von Dirksen – dał w 1899 roku wdowie po baronie Donnersmarek dwa miliony marek. Jako miłośnik średniowiecznych zabytków, nie szczędził fortuny na odbudowanie z ruin piastowskiego zamku na szczycie wygasłego wulkanu. Zatrudnił słynnego z podobnych rekonstrukcji niemieckiego architekta Bodo Ebhardta, który nadał budowli obecny kształt. W 1908 roku, na zakończenie remontu, wizytę w Grodźcu złożył sam cesarz Wilhelm II, a zamek okrzyknięto perłą Dolnego Śląska i powierzono w użytkowanie narodowi niemieckiemu.
Ćwierć wieku później w rezydencji Dirksenów u podnóża góry pojawił się Adolf Hitler, by rozmawiać z Herbertem o powierzeniu mu misji ambasadora III Rzeszy w Tokio (1933-1938).
- Dirksen lubił Grodziec. Dobrze się tu czuł – twierdzi Mariusz Olczak.
- Ambasador nawet na drugim końcu świata nie zapominał o wsi- dowodzi Wiesław Surówka, prezes Towarzystwa Przyjaciół Grodźca “Kasztelania”, który kilkanaście lat temu na strychu strażackiej remizy znalazł trzy worki po cemencie wypełnione szpargałami sprzed końca wojny- archiwum sołtysa Linkego. Wśród korespondencji, rachunków, kartek na chleb, ziemniaki i masło, wygrzebał przesłane z Tokio pozdrowienia dla mieszkańców i napisany odręcznie na firmowym papierze londyńskiej ambasady noworoczny list od Dirksena.
Z odnalezionych przez Surówkę dokumentów wynika, że w majątku dyplomaty podczas wojny pracowały dziesiątki robotników przymusowych z Polski i innych państw podbitych przez faszystów.
Ślepa furia
Co się stało z archiwum Dirksena, osobistymi zapiskami, zdjęciami, szkicami i dokumentacją po służbie w korpusie dyplomatycznym? Najcenniejsze z punktu widzenia faszystów akta zabrali oficerowie, którzy nocą z 21 na 22 lutego ewakuowali dziedzica Grodźca do Armenruhe. Za trudną, dobrze wykonaną misję Hitler odznaczył ich Krzyżem Żelaznym I klasy.
Reszta papierów została wywieziona przez Rosjan do Moskwy. Niedawno Mariusz Olczak odkrył, że w latach sześćdziesiątych Niemiecka Republika Demokratyczna wydobyła archiwum Dirksena z Moskwy. Bezcenne dla badacza dziejów Grodźca dokumenty są przechowywane w Bundesarchiv Berlin.
Wykradzenie ambasadora z domowego aresztu wywołało furię enkawudzistów. Rosjanie długo nie dowierzali, że Dirksen zniknął. Przeszukiwali pałac. Chcieli rozstrzelać wszystkich poddanych ambasadora. Na miejscu zabili 76-letniego zarządcę majątku i jego żonę. Resztę – 1,8 tysiąca ludzi – zesłali na Sybir. “Po paru miesiącach zostało ich już tylko 700. Szczęśliwcy mogli już żyć w lepszych warunkach i nawet wrócić do domu” – pisał Herbert von Dirksen w pamiętnikach.
Z Armenruhe Herbert von Dirksen został przewieziony do dowództwa korpusu, a następnie do sztabu armii. Powitano go po przyjacielsku, ale dramatyczne wydarzenia początku 1945 roku przypłacił zawałem serca. Gdy wydobrzał, został przerzucony przez Pragę i Linz do Bawarii. Do swojego ukochanego Grodźca nigdy już nie powrócił. Zmarł w monachijskiej klinice 9 grudnia 1955 roku.
Przy pisaniu artykułu korzystałem m.in. z książki Mariusza Olczaka “Grodziec. Zamek – kościół – pałac. Rys historyczny pewnej starej śląskiej warowni wraz z planem zamku”, Oppidum, Warszawa 2008
Piotr Kanikowski
FOT. PIOTR KANIKOWSKI
Jest kilka wspomnieniowych publikacji w języku niemieckim i angielskim (“Moscow, Tokyo, London: Twenty Years of German Foreign Policy.” wydane przez uniwersytet w Oklahomie, “Documents and Materials Relating to the Eve of the Second World War: The Papers of Herbert Von Dirksen 1938-1939″). Można je odnaleźć w wersji cyfrowej w internecie. Z polskim przekładem Dirksena się nie spotkałem. Nie dziwi mnie to specjalnie, bo był – delikatnie mówiąc – mało życzliwy dla Polaków.
Czy sa w Polsce wydane jakiekolwiek ksiazki napisane przez tego ambasadora III Rzeszy w Moskwie, Tokio i Londynie.
Dziekuje za odpowiedz i pozdrawiam
Jerzy