Pani Krystyna ostrzega w internecie przed Iwoną M. spod Legnicy. Młoda kotka, którą dla niej przywiozła z Białegostoku, po 10 dniach została po cichu uśpiona. Iwona M. twierdzi, że zwierzę trafiło do niej zarażone śmiertelną chorobą, a podany przez weterynarza zastrzyk uchronił je przed bolesną agonią. O sprawie został powiadomiony Powiatowy Inspektorat Weterynarii w Legnicy i organizacje zajmujące się ratowaniem dręczonych zwierząt.
Kotka mogła mieć około dwa miesiące, kiedy pan Krystyna znalazła ją w oborze. Była w strasznym stanie: brudna, cała w słomie i kale. Na dwa tygodnie trafiła do weterynarza, gdzie została ogolona, odpchlona, odrobaczona i dokładnie przebadana. Przez kolejne półtora miesiąca mieszkała u pani Krysi, technik weterynarii.
- Szukałam dla niej domu – opowiada Krystyna. – I tak trafiłam na panią Iwonę. Mówiła, że ma dwa koty, ale chciałaby trzeciego. Robiła dobre wrażenie. Miała dużą wiedzę na temat żywienia i behawiorystki. Zaufałam jej, wzięłam kicię w samochód i po drodze do Nysy, gdzie mieszkam, zajechałam pod Legnicę.
Cudowne rozmnożenie kotów Iwony M.
Na miejscu zwątpiła, bo u Iwony M. były – jak się zorientowała – nie 2 a około 20 kotów oraz 3 psy. Zapytała wprost, o co chodzi i dlaczego została okłamana. Gospodyni tłumaczyła, że współpracuje z fundacją przeprowadzającą adopcje zwierząt jako dom tymczasowy. “Fundacyjne” koty – zaszczepione, odrobaczone, wykastrowane, itd. – są u niej chwilowo, dopóki nie znajdzie się dla nich stały opiekun. Po chwili wahania Krystyna zostawiła Iwonie przywiezioną z Białegostoku kotkę.
Panie nadal codziennie ze sobą pisały. Krystyna oddychała z ulgą, słysząc, jak dobrze kotka się zadomawia. Spod Legnicy przychodziły zdjęcia, na potwierdzenie, że nie ma powodów do zmartwień, kotka jest coraz śmielsza, bawi się. Sielanka skończyła się po 10 dniach, gdy Krystyna dostała wiadomość, że kicia zaczęła się źle czuć. Iwona pisała, że wezwała do domu lekarza weterynarii, który podał kroplówki i “coś na odrobaczanie”. I nazajutrz, że pojechała do innego weterynarza, polecanego przez Legnickie SOS dla Zwierząt “Psiakot”, a ów lekarz stwierdził panleukopenię.
Żeby nie cierpiała
Panleukopenia, zwana też kocim tyfusem, to groźna choroba zakaźna, na którą zapadają przede wszystkim młode kocięta. Powodujący ją wirus atakuje głównie układ pokarmowy i krwiotwórczy. Okres inkubacji wynosi kilka dni (od 2 do 10, najczęściej jednak 3-5 dni). Jedyne skuteczne lekarstwo to surowica pobrana od ozdrowiałych zwierząt.
Krystyna zadeklarowała, że zabierze kotkę na leczenie, ale Iwona M. odmawiała.
- Kiedy poprosiłam o wypis od lekarza albo kontakt z lekarzem, bo chciałabym się dowiedzieć czegoś więcej, to zostałam zablokowana – opowiada. – Wtedy zaczęłam po omacku szukać fundacji, z którymi ta kobieta współpracuje i tak trafiłam na Maję Lewicką z “Psiakota”. To od niej dowiedziałam się, że faktycznie była taka kotka; że przyjechała do gabinetu już w stanie agonalnym i że od razu została uśpiona. Nie podejmowano żadnego leczenia.
Według Krystyny, przed feralną adopcją kotka była na sto procent zdrowa. Po zabraniu z obory została przebadana pod każdym możliwym kątem. Ani u niej w mieszaniu, ani podczas podróży nie zauważyła żadnych zwiastunów choroby. A jako technik weterynarii wie, na co zwrócić uwagę.
Iwona M. nie chce mi ujawnić nazwiska weterynarza, który postawił diagnozę i uśpił kotkę, bo – jak mówi – nie wierzy, że jestem dziennikarzem. Ale potem chętnie odpowiada na inne pytania: – Najprawdopodobniej kotka do mnie przyjechała już zakażona. W siódmym dniu pobytu pojawiły się objawy. Sprowadzony przeze mnie lekarz podał zastrzyki, podłączył kroplówkę, a nazajutrz pojechałam do gabinetu weterynaryjnego, gdzie wykonano test na obecność parwowirusa. Test dał wynik pozytywny. Na panleukopenię nie ma lekarstwa. Gdybym zabrała kotkę z powrotem, przeżyła by najwyżej trzy dni i zginęła w męczarniach.
Iwona M. potwierdza, że Krystyna była gotowa zabrać kotkę na leczenie. Ale – według jej relacji – miała przyjechać za kilka dni, podczas których to ona patrzyłaby na cierpienia zwierzątka. Krystyna mówi: – To nieprawda. W pierwszej rozmowie zadeklarowałam, że przyjadę natychmiast. Pani Iwona nie chciała się zgodzić, bym zabrała kotkę.
Nieszczęśliwy przypadek
Rozmawiamy przez telefon. Iwona M.mówi, że zdarzył się “nieszczęśliwy przypadek”, a w jej głosie pobrzmiewają budzące zaufanie uczucia: troska i żal. Ale jej opowieść o współpracy z Legnickim SOS dla Zwierząt “Psiakot”, dla którego – jak twierdzi w pierwszej z naszych czterech rozmów – prowadzi dom tymczasowy, szybko okazuje się blagą. Założycielka “Psiakota” zapewnia, że nie przekazywała tej kobiecie żadnych kotów na przechowanie. Maja Lewicka jednak zna Iwonę M. Zna ją jako opiekunkę bezdomnych kotów – jedną z wielu, której “Psiakot” stara się pomagać.
Potem dowiaduję się, że kiedy adoptowana od Krystyny kotka zachorowała, a Iwona M. nie miała pieniędzy na jej leczenie, to zwróciła się o pomoc do Maji Lewickiej. Poprosiła, by umówiła ją z współpracującą z “Psiakotem” panią doktor na wizytę z odroczonym terminem płatności. Maja Lewicka pomogła, zapłaciła rachunek, dlatego potrafiła potem odpowiedzieć Krystynie na jej pytanie, co się stało z kotką.
Zwłoki kotki zostały pogrzebane. Gdzie? Iwona M. nie chce powiedzieć. Zapewna jednak, że w takim miejscu, by wirus się nie roznosił.
Koty na 25 metrach
Od Iwony M. wyciągam informację, że kiedy Kystyna do niej przyjechała, miała w domu 10 własnych kotów i cztery “adopciaki”. Oraz psy. – Nie myśli Pani, że przyjmowanie piętnastego kota w tej sytuacji nie było rozsądne? – pytam.
- Może i tak – przyznaje. – Ale “adopciaki” miały zostać na dniach przekazane dalej. A ta kotka potrzebowała domu. Taka jestem, że trudno mi przejść obojętnie obok zwierzęcia, które potrzebuje pomocy. Trafiłam na nią w internecie i pomyślałam, że dam radę. Żyjemy skromnie, ale mamy z mężem duży dom. Jeden 25-metrowy pokój przeznaczyliśmy wyłącznie dla kotów. Wszystko tam jest dla nich: stare meble, na których mogą się wylegiwać, drapaki, zabawki, miski z jedzeniem i wodą. Mam czas i nie brzydzę się czyścić kuwety. Zajmję się swym zwierzyńcem najlepiej jak umiem.
Zaraz na komórkę dostaję zdjęcia kilku kotów z dużego pokoju. Wszystkie wyglądają na zadbane, zdrowe, odkarmione. Dostaję też zdjęcie yorka, który 13 lat temu – jak mówi Iwona M. – wybrał sobie jej dom, uciekając od sąsiadów. – Jest stary. Boję się, że wkrótce umrze. Pewnie mocno to przeżyję. Nawet kury, które już nie niosły jajek, zawsze miały u mnie dożywocie. Nie jestem dręczycielką zwierząt, choć Krystyna tak pisze o mnie po forach.
Skąd wziął się wirus?
Gdy się rozmawia z Iwoną M. trudno odróżnić prawdę od kłamstw. Ustaliłem bowiem, że stan zdrowia kotów z jej zwierzyńca wiele razy budził niepokój. Dolnośląski Inspektorat Ochrony Zwierząt, który pierwszy przyjechał do jej domu na kontrolę, nie zabrał żadnego, ale zalecił leczenie. Pani Iwona nie miała pieniędzy na weterynarza i lekarstwa, więc problem narastał. Sama zgodziła się potem oddać trzy z poważnymi chorobami oczu, bo uznała, że sobie nie poradzi. W czerwcu 2020 roku na interwencję przyjechała wrocławska Ekostraż, której Iwona M. wydała 10 wskazanych przez siebie kotów, w tym – uwaga! – chore na panleukopemię. Zrobiła to, jak podkreśla, dobrowolnie. Na fanepage`u Ekostraży zachował się post po tej interwencji. “Tej nocy, którą spędziliśmy w SKVet Klinika Weterynaryjna, koty umierały nam na rękach. Dopadł nas koci tyfus, czyli panleukopenia. Chyba największa kocia zaraza, która zabija szybko, skutecznie i mało estetycznie. Zaraza przywędrowała do nas wczoraj wraz z kotami spod Legnicy. Koty są w stanie rażącego zaniedbania – kota w typie main coon-a strzygliśmy z dredów przez kilka godzin. 2 koty umarły nam na rękach z powodu końcowego stadium panleukopenii” – piszą wolontariusze Ekostraży. Ich post to apel o pomoc, o domy tymczasowe dla odebranych Iwonie M. zwierząt i o pieniądze. “Potrzebujemy pilnie zakupić kocią surowicę dla kilkunastu kotów. Inaczej umrą jak te dwa” – czytam.
Szuka kotów po Polsce
Ten post świadczy, że sprowadzając z Białegostoku młodziutką kotkę od Krystyny Iwona M. świadomie naraziła zwierzę na zarażenie się panleukopenią i szybką śmierć. Wywołujący chorobę wirus utrzymuje się poza organizmem – na sprzętach, podłodze, ubraniu – rok. Przez ten rok nie wolno jej było brać do domu żadnego kota. Zwłaszcza tak młodego, bo u kilkumiesięcznych, niezaszczepionych, pozbawionych odporności kociąt, choroba rozwija się gwałtownie i zazwyczaj prowadzi do śmierci w męczarniach. Iwona M. mówi, że nie dowierza w diagnozę Ekostraży, bo żadne z jej zwierząt – w tym cztery kocięta z tego samego miotu, nieco wcześniej oddane do adopcji – nie zapadło potem na pneulekopemię. Niewątpliwie jednak nie powinna lekceważyć ryzyka i nie powinna ukrywać prawdy przez panią Krystyną.
Iwona M. przyznaje, że w jej zwierzyńcu stwierdzono panleukopenię, ale było to dawno, cztery lata temu. W zdjęcia i relację Ekostraży z czerwca 2020 roku nie wierzy, bo z zasady nie wierzy takim organizacjom. Uważa, że powstały, aby szukać sensacji, grać na ludzkich uczuciach i doić ludzi z pieniędzy.
Menażeria Iwony M. nie składa się ze znajd podrzuconych pod płot. Z błąkających się po okolicy kociąt, które zginęłyby, gdyby ona nie wzięła je pod dach, nie odpchliła, nie nakarmiła. Iwona M. wyszukuje po całej Polsce koty do adopcji i sprowadza je do siebie, bo uważa, że w ten sposób pomaga zwierzętom.
- Mam już dosyć! – krzyczała na mnie Iwona M. przy ostatniej rozmowie – Dzwoniłam po instytucjach, którym ufam. Oddam im wszystkie swoje zwierzęta. Nie zostawię sobie nic. Stracę sens życia, ale teraz jest mi już wszystko jedno.
FOT. MATERIAŁY NADESŁANE, FACEBOOK.COM/ EKOSTRAŻ