Ma rację Paweł Palcat: z „Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek” Filipa Zawady mógłby być piękny spektakl. Podczas sobotniego performatywnego czytania w Teatrze Modrzejewskiej z autorem i kolegami zaprezentował próbkę potencjału tkwiącego w tym tekście.
Narratorem książki Filipa Zawady „Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek” jest Franciszek, „starszak” z sierocińca prowadzonego przez siostry zakonne. Słowo „starszak” oznacza w takim przypadku niechciane dziecko; chłopca, który nie znalazł dotąd rodziców zastępczych i zdaje sobie sprawę, że jego szanse na adopcję z każdym rokiem maleją. Rozwinęła się w nim specyficzna, bo gorzka, pogoda ducha i pasujące do niej jak ulał czarne poczucie humoru. Z tej perspektywy Franciszek snuje anegdoty, dykteryjki, przypowiastki o życiu w sierocińcu wśród sióstr zakonnych i – co szczególnie ciekawe – o przenikaniu religijnej indoktrynacji w kosmos dziecięcej wyobraźni. Nie ma tu tematów tabu. Im bardziej coś próbuje być tabu, tym mocnej prowokuje chłopięcy umysł do rozmyślań. Dlatego Franciszek bawi się w pisanie własnego testamentu i przybijanie gwoździami do krzyża oraz okrutnie kpi z zakonnicy, która upiła się krwią Chrystusa. Niby mimochodem – bez takiej intencji – demaskuje obłudę, formułuje prawdy zrodzone w umyśle wolnym od zepsucia.
W scenicznej wersji „Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek” mocno wybrzmiewają liryczne nuty. To elementarna składowa książki, co nie dziwi, bo zanim Filip Zawada objawił się jako świetny prozaik, wydał kilka dobrze przyjętych tomików poetyckich. Mimo tematu, ów liryzm nie ma jednak nic wspólnego z czułostkowością ani tanim sentymentalizmem. Jego źródłem są wrażliwość na język oraz na zmysłowość świata, „uważność”, sztuka dostrzegania drobiazgów i kontemplowania mikroradości. Autorzy legnickiej inscenizacji znaleźli sposób, aby to pokazać, przez lizanie lizaków, patrzenie na chmury, jazdę rowerem, głaskanie kota, „bycie” nad morzem… W budowaniu tego nastroju aktorów wspierała muzyka: subtelna, krucha, nienachalna, wydobywana z kilku prostych instrumentów, a jednocześnie bardzo soczysta, „muzyczna”, zmysłowa. Na żywo robił ją przycupnięty z boku sceny Filip Zawada. Jego zastygła w kręgu jupitera sylwetka, niemal nieruchoma, introwertyczna, tworzyła fascynujący kontrast z podlegającą nieustannym przemianom żywiołową grupką aktorów w drugiej plamie światła. Bardzo to było ładne.
Rozpisanie tej opowieści na pięć aktorskich głosów (Aleksandra Listwan, Zuza Motorniuk, Bartosz Bulanda, Robert Gulaczyk, Mateusz Krzyk) – nie licząc autora, który odczytuje finałowy fragment – dodało jej dynamizmu. Przede wszystkim jednak pozwoliło lepiej usłyszeć nie jednostkową historię wrażliwego chłopca dorastającego w domu dziecka, ale zbiorowy los, jakby wiązkę wspólnych doświadczeń wychowanków jego sierocińca – i być może innych sierocińców też. Paweł Palcat, reżyser performatywnego czytania i autor adaptacji, zrobił w ten sposób z książki Filipa Zawady „manifest bękartów”.
Skromnymi środkami, bez wielkich nakładów finansowych, w Teatrze Modrzejewskiej powstało zapadające w pamięć widowisko. Szkoda, że tak efemeryczne.
Piotr Kanikowski
FOT. KAROL BUDREWICZ