Pierwszy raz byłem na koncercie rockowej kapeli, na którym zamiast pogować pod sceną publika siedziała grzecznie przy zaściełanych białymi obrusami stołach. Zamiast pić bełty z gwinta, elegancko podnosiła do ust lampki z wytrawniejszymi trunkami. Muzyka VooVoo, której bezdyskusyjną szlachetność podkreślał bogatszy aranż i obecność kwartetu smyczkowego, pasowała do tego wieczoru wzdętego od patosu i nadmiaru Święta Narodowego. A jednak opuszczałem salę z uczuciem niedostytu.
Czasem mniej znaczy więcej. To był ten przypadek. Zespół VooVoo przyjechał do Legnicy z żeńskim kwartetem smyczkowym. Ów kwartet jak czarna dziura pochłonął cześć nieokiełznanej rockowej energii, którą zapamiętałem z wcześniejszych koncertów grupy Wojciecha Waglewskiego. Najbardziej poruszającym i najbardziej energetycznym fragmentem poniedziałkowego występu VooVoo w Sali Bankietowej przy ul. Kawaleryjskiej była “F 1″ - pochodząca z pierwszej płyty zespołu stara piosenka o samotności w nowej aranżacji, dość ascetycznej jak na ten wieczór, to znaczy z minimalną domieszką smyczków, za to przełamana klarnetowym solo Mateusza Pospieszalskiego i jego przejmującym zaśpiewem. Podkreślenia wymaga fantastyczna gra sekcji rytmicznej (Karim Martusewicz na basie, Michał Bryndal na perkusji). Wśród fanów VooVoo wyjdę pewnie na ortodoksa, ale jeśli czegokolwiek brakowało mi tego wieczoru, to tej pierwotnej rockowej surowości w brzmieniu. Za ładne to było z tymi skrzypkami, za miękkie, za ciepłe, zwodniczo lekkie i zbyt łatwo przyswajalne, jak na tematykę, wokół której krąży twórczość Waglewskiego.
Grupa zagrała akustyczne wersje swoich największych przebojów (“Stanie się tak, jak gdyby nigdy nic”, “Flota Zjednoczonych Sił”, “Nabroiło się”, “Łobi jabi”), ale też mniej znane kompozycje jak “Człowieka wózków” z filmu Mariusza Malca czy “Pa i do widzenia” z płyty “Harmonia”, którą lider Voo Voo popełnił kilka lat temu z muzykami z Ukrainy. Wszystkie utwory potraktowano jako pretekst do improwizacji, zabawy z publicznością i smakowitych przekomarzanek między muzykami na scenie, dzięki czemu trwały i trwały, rozciągnięte do granic możliwości ale ani przez moment nie nudne. Wirtuozeria wirtuozerią, takie VooVoo znałem od dawna, za to absolutnym zaskoczeniem okazało się dla mnie poczucie humoru całej czwórki. Królem wieczoru był Mateusz Pospieszalski, dyrygujący chórkami na widowni, prowokujący kolegów do niekonwencjonalnego wydobywania dźwięków z instrumentów, dyrygujący innymi muzykami i nadający koncertowi rys kontrolowanego szaleństwa. W tym występie nie było śladu rutyny. Była za to radość muzykowania i zaraźliwa radość życia. VooVoo jest wielkie.
FOT. PIOTR KANIKOWSKI