Pochodzący z Tarnowa Jacek Glomb, reżyser „Rzezi” Krzysztofa Kopki, pamięta, że babka groziła mu, gdy był niegrzeczny, Jakubem Szelą a ją tak straszyła jej babka. Po co w XXI wieku, w odrodzonej po niewoli Polsce, wyciągać z narodowej szafy tego trupa, przeżartego na wylot przez mole stracha na wróble?
175 lat. Ile to? Siedem, osiem pokoleń? Tyle nas dzieli od polskich chłopów, którzy podczas rabacji galicyjskiej w 1846 roku wyrzynali pod Tarnowem polskich panów. Sobotnia premiera w legnickim Teatrze Modrzejewskiej mogłaby stanowić obchody tego jubileuszu, gdyby nam jako narodowi zależało na zatrzymaniu w pamięci daty rabacji na wzór innych tragicznych momentów historii: bitwy legnickiej, powstania styczniowego, klęski wrześniowej, sztucznie uwznioślanej katastrofy smoleńskiej itd. W napadach podburzonego przez zaborcę chłopstwa na szlacheckie dwory nie ma jednak nic poza wstydliwą, wulgarną erupcją żądz; jest chciwość, okrucieństwo i chęć zemsty; nic wzniosłego.
Także w legnickiej „Rzezi” o wolności, uwłaszczeniu, zniesieniu pańszczyzny mówi się półgębkiem. Za to w kilku scenach – napaści na panią Kraińską, targu o srebrną zastawę, wymianie ściętych głów na cesarskie talary – spektakl Kopki i Głomba obnaża antyheroiczny wymiar chłopskiego zrywu. Realizatorzy znaleźli sposób, aby pokazać to również w bardziej subtelny, metaforyczny sposób. Grającemu Jakuba Szelę Rafałowi Cieluchowi (brawo!) plecy prostują się dopiero po wciągnięciu na bosą nogę austriackiego buta, rzuconego jak psu – razem z odrobiną władzy – przez starostę Breinla (Grzegorz Wojdon – brawo!). Potem, gdy chodzi w pańskich futrach i kapeluszu, z cygarem w dłoni, przeistacza się w karykaturę bogacza; w Wuja Sama, burżuja z komunistycznych plakatów.
Jeszcze bardziej groteskowe jest powstanie szykowane przez polskie ziemiaństwo i jego uczestnicy: napuszony Wiernicki w chłopskiej sukmanie z czasów kościuszkowskiej insurekcji (debiutujący – ciekawie – na dużej scenie Jan Kowalewski), podszyty tchórzem były student Rafał Groński, który drze się w uniesieniu „Hej, kto Polak na bagnety!” (Mateusz Krzyk), Krzysztof Cedro – naiwny demokrata, chyba nieprzypadkowo noszący imię bohatera ‘Popiołów” Żeromskiego (Robert Gulaczyk) – i jego kaleki brat Nikodem (kolejna fantastyczna rola Pawła Palcata), „kombatant”, który spadł z siana, gdy uganiał się za chłopskimi dziewkami. Ich powstańcze deklaracje o przyszłej Polsce, wspólnej ojczyźnie wszystkich stanów – późne echo Konstytucji z 1791 r. – zostały skonfrontowane z realiami, tzn. z nieufną, wrogą postawą chłopów, skrywających niezadawnione krzywdy i dystansujących się od polskich panów.
Podtarnowscy chłopi są za to skłonni zawierzyć Najjaśniejszemu Panu w Wiedniu i jego urzędnikom. Nie wiedziałbym dlaczego, gdyby nie znakomita scena rozmowy Jakuba Szeli z Breinlem. Pod jej koniec reflektor rzuca na scenę wielki cień starosty, symbolicznie podkreślając stojący za Austriakiem autorytet cesarza. Bez tego dopowiedzenia oglądana z perspektywy widza lokalna administracja robi wrażenie równie niepoważnej jak ziemiańscy spiskowcy. Grzegorz Wojdon, grając tarnowskiego starostę, ciąga za sobą chybotliwy fotel na kółkach, co nadaje jego postaci karykaturalny rys. W dodatku choć fotel nie jest duży, Wojdon siedzi na nim jak na potężnym tronie, przybierając władcze pozy. W swym otoczeniu ma dwie postacie kompletnie groteskowe. Sekretarz Breinla do Tarnowa przyjechał zapewne z leżącej na rubieżach Austro-Węgier Transylwanii, bo budzi skojarzenia z wampirami z tanich horrorów. Perfekcyjnie obsadzony w tej roli Bartosz Bulanda dowodzi, że dobry aktor potrafi być jednocześnie powściągliwy, poważny i zabawny. Dla odmiany gra Aleksandry Listwan (żona Breinla) jest szalenie ekspresyjna, co w połączeniu z jej potarganą peruką i wymyślną długą suknią daje przekomiczny efekt.
Kostiumom, które Małgorzata Bulanda zaprojektowała do „Rzezi”, można by poświęcić osobny tekst, bo są znakomite. Ani historyczne, ani współczesne, wysublimowane, bardzo dowcipne, nie tylko idealnie „leżą” na postaciach stworzonych przez Krzysztofa Kopkę, ale też stanowią finezyjną wariację na temat dziewiętnastowiecznej mody.
Wszystko wokół – żydowską karczmę, dwór, pałac starosty, ratusz, miasto, zaścianki – trzeba sobie wyobrazić, bo scena jest pusta, jak ta Polska, którą w 1846 roku chciała urządzać z chłopami galicyjska szlachta. Wbrew wypisanemu krwią tytułowi na plakacie, realizatorzy spektaklu gdzie mogą unikają dosłowności. Jeśli tylko się da, uciekają przed makabrą w metaforę. Rzeź u Cedrów to żywiołowy zapustny taniec, do ekstatycznej muzyki skomponowanej przez Bartosza Straburzyńskiego i wykonywanej na żywo przez wytrawnych muzyków. Przeciekającą przez worki z głowami powstańców krew wyobrażają estetyczne czarne maziaje. Korpusy zabitych wiszą na sztankietach obwiązane sznurami i czarną folią, zakryte przed wzrokiem i można zastanawiać się czy to na pewno trupy; może coś jak negatyw z „Wesela” Wyspiańskiego, lustrzane odbicie słomianych chochołów z bronowickiego ogrodu.
Bo nie dla horroru jest ta „Rzeź”. Na pewno nie po to Jacek Głomb ściągnął publiczność do teatru, by za swoimi babkami straszyć Jakubem Szelą kolejne pokolenie Polaków. Więc po co? Może po to, byśmy uważnie wsłuchali się w słowa: „Polska”, „naród”, „ojczyzna”. W 1846 roku trąciły fałszem, bo grupy mające tworzyć opisywaną nimi wspólnotę albo darzyły się pogardą, albo wzajemnie sobie nie ufały. A jak jest dzisiaj, janusze, grażynki, sebiksy, wykształciuchy, wsiarze, dziadersi, lemingi, mohery, szury, pisdzielcy i peowcy? No właśnie.
Tytułowa scena rzezi robi ogromne wrażenie dlatego, że jest pokazana bardzo subtelnie, wręcz poetycko, jak ludowy obrzęd lub niewinna radosna zabawa, przy kapeli, ze wspólnym śpiewem i z tym nieuchwytnym momentem, kiedy emocje wymykają się spod kontroli a fałszywa serdeczność przechodzi w jawnie okazywaną nienawiść. Bardzo to pieknie zostało wymyślone i wykonane przez zespół, który – wyraźnie stęskniony za sceną i kontaktem z widownią – fantastycznie bawi się tekstem napisanym przez Kopkę.
Piotr Kanikowski