Jacek Głomb potraktował „Cara Samozwańca” Adolfa Nowaczyńskiego jako pretekst, by powiedzieć coś ważnego także o Rosji Putina. Jego diagnoza tchnie grozą. Widzowie wychodzą z teatru klucząc między plamami krwi. Sugerowałbym przepędzenie tą samą drogą polityków.
Wystawiona w Legnicy sztuka Adolfa Nowaczyńskiego opowiada epizod sprzed 400 lat, gdy wykorzystując słabość militarną Moskwy polscy możnowładcy osadzili na kremlowskim tronie rzekomego syna Iwana IV Groźnego, cudownie ocalałego carewicza Dymitra. Interwencja zakończyła się rok później katastrofą – rzezią podczas której bojarzy zgładzili samozwańca i wycięli oskarżonych o zdradę Polaków.
Ciekawostka sama w sobie, lakonicznie traktowana przez szkolne podręczniki z czasów PRL-u, gdy obawiano się rozdrażnić Wielkiego Brata. Jednak Jacek Głomb – reżyser „Cara Samozwańca” – nie zaprasza do teatru na korepetycje z historii. W swym spektaklu akcentuje ponadczasowe nuty: utrzymujące się do dziś złowrogie napięcie w relacjach pomiędzy Rosjanami a Polakami, uprzedzenia, wzajemną pogardę i brak zrozumienia. Tu nic się nie zmieniło. Dlatego bojarzy w legnickiej inscenizacji nie noszą grubych szub ani bród po pas, a polska szlachta nie paraduje w żupanach, z podgolonymi modnie głowami. Przepych moskiewskich komnat zamieniono na obitą blachą rzeźnię, ze ścianami, z których łatwo zmyć krew, i hakami do podwieszania zwłok. Ten scenograficzny zabieg Małgorzaty Bulandy wywołuje całą lawinę interpretacyjnych sensów. Oto znajdujemy się w miejscu z natury złym, zaprojektowanym i przygotowanym do zabijania. Od pierwszej sceny – od wtargnięcia Polaków z Samozwańcem na ten wrogi, złowieszczy Kreml przy neurotycznej, niepokojącej muzyce Kormoranów – widz czuje, że mimo bojarskich pokłonów i szczerych, idealistycznych deklaracji „polskiego” cara moskiewska ekspedycja skończy się rzezią. Krew na chwilę zmyta z blach w symbolicznej zapowiedzi nowych porządków, w finale znów rozlewa się w kałuże, skapuje z podciągniętego pod sufit ciała Dymitra Samozwańca i skatowanego Wasyla Szujskiego, tak, że wychodząc z teatru publiczność musi lawirować pomiędzy czerwonymi plamami na podłodze. Do tej przestrzeni ludzi wnosi się w workach, jak rzeźne zwierzęta: raz jest to odarta z godności Xenia Borisowna podarowana nowemu monarsze na kochankę i zabawkę, raz zamordowany ku uciesze przyszłego cara consillarius Buczyński. Choć ekipa Modrzejewskiej opowiada historię sprzed 4 wieków, obraz współczesnego Kremla, cynicznie depczącego prawa człowieka i ignorującego głos międzynarodowej społeczności, niepokojąco dobrze wpisuje się w tę metaforę. Aktualne są nawet intencje Dymitra: wszak tak jak unijni politycy chciałby cywilizować Rosję, zaszczepiać jej europejskie standardy i „swobody”. I tak samo jak liberalny Zachód lekceważy odmienność tego kraju, jego tradycję, kulturę, religię, mentalność mieszkańców, etc. Jeśli polityczna diagnoza Jacka Głomba jest słuszna, to w ostatnim akcie powinniśmy spodziewać się katastrofy.
Warto podkreślić, że obnażając bojarską skłonność do fałszu, intryg i zdrady, „Car Samozwaniec” nie oszczędza też Polaków. Ukazuje ich jako małostkowych manipulatorów, zainteresowanych przede wszystkim prywatnymi korzyściami. Nie interesują ich reformatorskie zapędy Dymitra, bo mają w pogardzie mieszkańców Moskwy, kpią z ich obyczajów i religii. Chcieliby się nachapać na Kremlu i czym prędzej wrócić do gnuśnego życia w Polszcze.
Legnicki spektakl jest fascynujący, żywiołowy, dynamiczny, bardzo emocjonujący, często brutalny, ale chwilami surrealistyczny (taniec z carycą Maryną Mniszkówną), chwilami liryczny (scena miłosna pomiędzy Dymitrem a Xenią). Piekny i ważny. Albert Pyśk w tytułowej roli nie odzwierciedla powszechnych wyobrażeń o carskim majestacie, lecz mimo wszystko jego Samozwaniec zachowuje wiarygodność. Aktor tchnął w tę postać entuzjazm, świeżość i naiwność dwudziestoparoletniego człowieka. W kreacji Pyśka nietrudno dojrzeć odwieczny topos szlachetnego młodzieńca, idealisty próbującego zmienić świat. U Pawła Palcata ogromne wrażenie robi kamelonia łatwość do metamorfoz. Ci, którym zapadł w pamięć pokraczny Henryk z „Człowieka na moście” lub efebi Słowik z „Konferencji ptaków” z niemałym trudem rozpoznają go w ponurym, dostojnym brodaczu Buczyńskim. Szczególne brawa należą się Magdzie Skibie (Xenia) za odwagę i subtelność, z jaką niemal każde jej wejście na scenę przełamywało brutalność męskiego świata. Przede wszystkim jednak nie sposób zignorować Wasyla Szujskiego w znakomitej interpretacji Pawła Wolaka. Jest chytrym lisem, udającym pokorę spiskowcem, udręczoną ofiarą wdzięczną za darowanie winy a w końcu wszechmocnym, okrutnym samodzierżcą. Monologowi, w którym daje upust nienawiści do wszystkiego, co symbolizuje oświecona Polska, towarzyszy odgłos krwi skapującej z trupa Dymitra. Mocna, niezapomniana scena.
Po raz kolejny aktorom towarzyszy grający na żywo zespół. Niby to w Legnicy nic niezwykłego. Ale tym razem jest to zespół-legenda, wrocławskie Kormorany. Jacek Głomb współpracował z nimi przed laty przy okazji niezapomnianej realizacji „Koriolana” Szekspira w poniemieckich koszarach. Muzyka, którą wrocławianie zrobili do „Cara Dymitra” – świetna – niepokoi, balansuje na granicy obłędu. „Za głośno” – zatykał uszy pan, obok którego siedziałem w teatrze. Zupełnie się z nim nie zgadzam. Ja bym chciał jeszcze głośniej. I jeszcze więcej takich, obłędnie wspaniałych, spektakli.
Piotr Kanikowski
FOT. TEATR MODRZEJEWSKIEJ