- Wojciech Cejrowski przeczytał “Podziemne miasto” od dechy do dechy i chciał w ciemno podpisywać ze mną umowę na wydanie całego cyklu – opowiada Przemek Corso. Z legnickim pisarzem, autorem serii powieści o archeologu Robercie Karczu rozmawia Piotr Kanikowski.
Założyłem się sam ze sobą, że w dzieciństwie obaj marzyliśmy o tym samym: aby kiedyś zostać historykiem sztuki i wieść takie życie, jak Pan Samochodzik z książek Nienackiego. Tak było?
- Przez chwilę. Zbigniew Nienacki i jego cykl o Panu Samochodziku miał na mnie niemały wpływ, podobnie jak filmy o przygodach Indiany Jonesa. Do czasu, aż mama wyprowadziła mnie z błędu, wierzyłem, że zawód historyka sztuki, konserwatora zabytków czy archeologa to niezwykle emocjonujące zajęcia.
Twój bohater z „Podziemnego miasta”, Robert Karcz, od razu przywołuje skojarzenie z Panem Samochodzikiem – ma podobną profesję, jeździ niezwykłym pojazdem, kręcą się wokół niego różne dzieciaki…
- Rzeczywiście, Karcz i Pan Samochodzik mają ze sobą wiele wspólnego. To nie przypadek.
Jak to?
- „Podziemne miasto” miało roboczy tytuł „Pan Samochodzik i podziemne miasto”. Napisałem pół książki z przekonaniem, że to będzie ciąg dalszy jego przygód. A potem skontaktowałem się z właścicielami praw do serii o Panu Samochodziku, przesłałem im na bieżąco kilka rozdziałów, i okazało się, że nie ma takiej możliwości. Pojawiło się mnóstwo problemów, prawa autorskie przeszły na syna Nienackiego i nie tylko przejęcie bohatera, ale nawet pociągnięcie wątku pojazdu pana Tomasza, okazało się mocno kłopotliwe. Uświadomiłem sobie wówczas, że nie muszę robić kontynuacji cudzej serii i stać mnie na to, aby stworzyć coś własnego. Na nowo usiadłem więc nad tą napisaną połową książki, w której była już Zuza Nir, Legnica czy tunele, i wykarczowałem z niej Pana Samochodzika, ale ślad jego niezwykłego wehikułu został jako Forda Mustanga, którym porusza się Robert Karcz.
Będzie jak mrugnięcie okiem do fanów Nienackiego i hołd dla mistrza.
- Chcę pokazać czytelnikom, w czym ja byłem zakochany jako dzieciak, gdy zaczytywałem się na umór w takiej wakacyjnej literaturze. „Podziemne miasto” i reszta cyklu o przygodach Roberta Karcza to właśnie tego rodzaju lektura. Wydaje mi się, że może okazać się atrakcyjna dla ludzi bardzo młodych, ale też dla starszych czytelników. Jeśli kupią konwencję, to będą się po prostu bardzo dobrze bawić.
Nostalgia?
- Dorastaliśmy na książkach Nienackiego, Niziurskiego, Szklarskiego, Ożogowskiej. Myślę, że brakuje nam dzisiaj bohaterów takich jak Pan Samochodzik czy Robert Karcz, także aby złapać oddech od komputerów, tabletów i smartfonów. Nieprzypadkowo telefon komórkowy Karcza często jest rozładowany, gdzieś leży, ciężko się z nim skontaktować. Namawiam na dystans do technologii i docenienia tego, co nas otacza.
A jest to na przykład Legnica, w której umieściłeś akcję „Podziemnego miasta”. Karcz przyjeżdża tu tylko na parę miesięcy, by ustabilizować swe życie po dramatycznym incydencie w Egipcie. Nie pomyślałeś, by osiedlić go tu na stałe?
- On będzie w drugim tomie jeszcze cały czas mieszkał w Legnicy, wracał do niej. To ważne miasto – i dla mnie, i dla niego.
Odetchnąłem z ulgą. Gdy po lekturze odkładałem „Podziemne miasto” towarzyszyła mi myśl, że na tunelach nie kończą się tajemnice Legnicy i Karcz miałby tu jeszcze co robić.
- Zgadzam się. „Podziemne miasto” nie tylko nie wyczerpało przygodowego potencjału Legnicy, ale podłożyło fundament pod drugą książkę. Sądzę, że jest o wiele lepsza i cieszę się, że poszła do druku. Ten drugi tom jest też bardziej mój, odrębny – w mniejszym stopniu odwołuje się do fascynacji, od których zaczęliśmy naszą rozmowę.
Jak reagujesz na sukces „Podziemnego miasta”?
- Traktuję go jako dowód, że trzeba pisać o tym, co się kocha. Ludzie oceniają książki: dobra, zła. Z mojego punktu widzenia literatura to jednak coś więcej. Pozwoliła mi przeżywać fajne przygody z gościem, którego lubię – który z jednej strony jest podobny do bohaterów lektur czy filmów, towarzyszących mi przez całe życie, a z drugiej jest mój, bo wyposażyłem go w sporo swoich wad. Z rozmysłem nie próbowałem Karcza idealizować. Zostawiłem mu sporo rys na charakterze. Bywa tak bardzo irytujący, że – jak słyszę – wielu czytelników bardziej utożsamia się z jego towarzyszami. Ale tak miało być. Ja pisząc „Podziemne miasto”, spełniłem pragnienie: przeżywam niewiarygodne przygody ze swoim bohaterem, tak jak marzyłem o tym w dzieciństwie.
Jako rzecznik Twoich czytelników chcę poprosić, być zapewnił, że w drugim tomie wrócą Zuza Nir i Rajmund. To, moim zdaniem, najbardziej udane kreacje spośród bohaterów „Podziemnego miasta”.
- Karcz to nie Bond. On w pierwszym tomie nauczył się, że nie jest sam i dopuścił do siebie pewnych ludzi. W „Podziemnym mieście” chciałem stworzyć postać samotnika, który uświadamia sobie, że kogoś potrzebuje, stąd w jego otoczeniu tak intensywnie pojawiają się Zuza i Rajmund. W drugiej części cyklu Karcz będzie musiał skonfrontować się z tym, że jest za nich odpowiedzialny. A w trzecim, który też już jest napisany, poniesie za pewne rzeczy konsekwencje. Tam prowadzę mojego bohatera. Chcę, aby dla czytelników, którzy przez cały cykl będą towarzyszyć Robertowi Karczowi, ta charakterologiczna przemiana była widoczna. Przygody, wakacje, to tylko jej tło.
Podejrzewam, że masz dużo frajdy wymyślając ten cykl.
- To są puzzle. Składasz klocki. Mnie pisanie zawsze sprawiało dobrą zabawę, a teraz dodatkowo okazało się, że moja książka daje też frajdę innym.
Sprawiła frajdę Wojciechowi Cejrowskiemu, który został Twoim wydawcą i mentorem. Jak Cejrowski pojawił się w Twoim życiu.
- Kilka lat temu zaprosiłem go do Legnicy na targi turystyczne. Prowadziłem z nim spotkanie. Przyszło bardzo dużo ludzi. Cejrowski zaczął od wypowiedzianej w ten tłum uwagi, że czarne mnie nie wyszczupla, a ja mu odpowiedziałem, że zainteresowanie, jakie wzbudza, nie jest dowodem sympatii, bo połowa zgromadzonych chciałaby go wystrzelić w kosmos. Tak sobie docinaliśmy przez całe spotkanie. I pojawiła się jakaś chemia, która sprawiła, że ta znajomość się utrzymała. Zaczęliśmy ze sobą korespondować, było dużo gadania o filmach, książkach, on złapał za moje powieści… A potem, po jakiś dwóch latach, pojawiło się „Podziemne miasto”. Podarowałem mu tą książkę. On ją przeczytał…
… jak sam deklaruje, z zapartym tchem…
- …. i zaproponował mi współpracę. Wolę sceptycznie podchodzić do tego rodzaju propozycji. Powiedziałem, że może niech przeczyta najpierw drugi tom. Ale teraz wydaje mi się, że dzięki naszej dwuletniej znajomości on miał już wyrobiony pogląd na moją osobę.
Na okładce „Podziemnego miasta” napisał, że Twoje pierwsze książki były okropne.
- Przyznał mi się, że „Maraton” i „Studium w czerwieni” trzyma w toalecie.
Zgadzasz się z jego opinią?
- Nie, wiesz… One były zupełnie inne. Ja byłem wtedy innym człowiekiem. Teraz jestem starszy o te dobrych kilka lat i mam zupełnie nowe doświadczenia: jestem mężem, ojcem. Nie ma we mnie tej buty, która towarzyszyła mi przy pisaniu „Maratonu”. Nie czuję już potrzeby robienia wiwisekcji własnego ja, za to zależy mi na dawaniu frajdy innym.
W końcu literatura zaczęła się do zabawy. Od snucia opowieści po to, by nie nudzić się w długie wieczory.
- „Maratonu” potrzebowałem bardzo. Potrzebowałem napisać tę książkę i ją wydać, ucząc się po drodze tego wszystkiego, co dziś wykorzystuję tworząc cykl o Karczu.
Jak objawiał się entuzjazm Cejrowskiego dla „Podziemnego miasta”?
- Przeczytał powieść od dechy do dechy i chciał w ciemno podpisywać ze mną umowę na wydanie całego cyklu. Miałem gotowy już maszynopis drugiej części, więc też mu go wysłałem. I to druga książka zadecydowała, że potem wszystko potoczyło się tak szybko. Wojciech Cejrowski powiedział: tak, to jest to. „Podziemne miasto” to fundament pod kolejne opowieści, bo mając już mocno osadzonych w świecie, pełnokrwistych bohaterów, można zacząć opowiadać naprawdę ciekawe historie.
Teraz zaczyna się zabawa?
- Teraz zaczyna się zabawa. Wczoraj wysłałem do pana Wojciecha trzeci tom, już przeczytał pierwszą wersję, ja naniosłem zmiany redakcyjne. Trochę się spieramy: on chciałby, żeby Karcz był krystalicznie czystym człowiekiem – ja uważam, że skaza jest konieczna.
Jak zatem układa się współpraca z Wojciechem Cejrowskim?
- Jest niebywała. Dziś uświadamiam sobie, że nie wiedziałem, co oznacza, kiedy mówi: kupię od ciebie prawa. Nie do końca zdawałem sobie sprawę, że to będzie miało aż taką skalę. Nie starczało mi na to wyobraźni. Karczem zajął się zespół Wojciecha Cejrowskiego odpowiedzialny wcześniej za hitowy „Gringo wśród dzikich plemion” i inne książki przygodowe. Przeredagowali moje powieści, zrobili korektę, przygotowali szatę graficzną dla całej serii. Prace nad okładkami trwały miesiące – widziałem kilkadziesiąt wersji zanim wybrano tę najlepszą. Nigdy w życiu nie nauczyłem się tyle, co przez te dwa lata, jeśli chodzi o wydawanie książek. Jestem im bardzo wdzięczny, bo dali szansę mnie, ale przede wszystkim dali szansę Robertowi Karczowi. Dorosłem do tego, by powiedzieć, że w całym tym układzie to Karcz jest najważniejszy.
Zażarło bardzo.
- 10 tysięcy egzemplarzy poszło do sprzedaży w pierwszym rzucie, teraz kolejne 10 tysięcy. Piszą do mnie ludzie z całej Polski. Oczywiście, pytają jaki jest pan Wojtek, ale najczęściej informują, że gdzieś jest jakiś tunel, jakieś ruiny, jakaś tajemnica w sam raz dla Karcza. Mam takie poczucie, że czytelnicy kupili tą konwencję. Uważam, że moja powieść się wybroniła.
Świadczy o tym nominowanie „Podziemnego miasta” do Legnickiej Książki Roku.
- Bardzo mnie ucieszyła ta nominacja. Potwierdziła teorię, że na pewne rzeczy trzeba zapracować.
FOT. ARCHIWUM PRZEMKA CORSO