W sobotę 7 października katolicy staną wzdłuż granic Polski, by modlić się w intencji ojczyzny i całego świata. Jako chrześcijanin mam z tą akcją kłopot. Nie miałbym żadnego, gdybym wiedział, że mój Kościół ma uciekających przed wojną muzułmanów za bliźnich w potrzebie, a nie za zagrożenie.
Ze światem rzeczywiście nie jest dobrze. W 2015 roku, uznawanym za początek kryzysu migracyjnego, 65 milionów ludzi zostawiło swe domy, by uciec przed konfliktem zbrojnym, prześladowaniami lub skutkami klęsk żywiołowych. To najwięcej od czasu II wojny światowej. 45 milionów uchodźców znalazło schronienie w obrębie własnego kraju. 20 milionów uciekło za granicę, z reguły do równie biednych i niespokojnych krajów ościennych. 1,75 mln udało się do Europy, nierzadko okupując tę przeprawę śmiercią najbliższych.
Mimo poruszającej papieskiej homilii na Lampedusie i apelu Franciszka, aby każda parafia przyjęła u siebie uchodźców, od początku kryzysu migracyjnego w katolickiej Polsce narasta niechęć do tych ludzi. Z opublikowanego przed wakacjami sondażu CBOS wynika, że 70 proc. moich rodaków sprzeciwia się przyjmowaniu uchodźców z krajów muzułmańskich. Sytuacja wygląda więc tak, że do granic europejskich państw, także do granic Polski, ciągną ofiary wojen, prześladowań, głodu, suszy, a mój Kościół zamiast wyjść im naprzeciw z chlebem i solą stawia na granicy mur z wiernych przestraszonych wizją islamizacji Europy, kreśloną przez prawicowo-katolickie media. Trudno mi zignorować rodzącą się w sercu obawę, że inicjatorzy tej akcji – być może niechcący – wzmacniają w polskim społeczeństwie antyimigracyjne nastroje i budują wspólnotę opartą na wykluczeniu – nie miłosierdziu.
Niby wiem, w różańcu, nie ma nic złego. Nasza skłócona ojczyzna, targany konfliktami świat potrzebują troski i modlitwy. Nie jestem pewien, czy robienie z modlitwy happeningu lub demonstracji to dobry pomysł. Wydaje mi się, że kościoły, domy są dla niej właściwszym miejscem niż granica. Ale nie z tym mam problem. Zupełnie inaczej zabrzmiałby list legnickiego biskupa Zbigniewa Kiernikowskiego, który z entuzjazmem odnosi się do inicjatywy „Różaniec u granic”, gdyby jako ordynariusz diecezji słał wcześniej równie żarliwe apele o solidarność z uchodźcami. Brakowało mi jego napomnień, gdy zniszczono wywieszony przez legnicki teatr transparent „Uchodźcy mile widziani”, z okrzykami „Jebać Araba!” przez Rynek szedł marsz nienawiści a imigrant z Bangladeszu oberwał na przystanku przy ul. Pocztowej za sam kolor skóry. Coś się we mnie buntowało, gdy niczym prawicowy polityk we wrześniu 2015 roku opowiadał się przeciw przyjmowaniu uchodźców, za pomaganiem im „na miejscu”. Myślę, niestety, że mój Kościół zbyt długo dystansował się od samarytańskich odruchów papieża Franciszka. Pozwalał, by w kraju narastała z gruntu niechrześcijańska niechęć do obcych i aż do czerwca 2017 roku musieliśmy czekać na jasny komunikat Episkopatu Polski przypominający o powinnościach uczniów Chrystusa wobec każdego człowieka w potrzebie.
Obraz niechętnych obcym Polaków wychodzących z różańcami na granice. A obraz zatroskanych o przybyszy chrześcijan wychodzących z różańcami na granice. To dwa różne obrazy.
Piotr Kanikowski