Paliłem się niegdyś do nieprzystojnych żartów ze Świętych Mikołajów. Wypatrywałem po mieście ogłoszeń rozwieszanych pod koniec listopada przez przedsiębiorczych panów gotowych w umówionym miejscu i czasie stawić się w stosownym stroju, onieśmielić oczekującą prezentów dzieciarnię długą brodą z waty i zahuczeć jak u Disneya „Ho, ho, ho”. Dzwoniłem do nich, udając potencjalnego klienta. Namawiałem, by wtaszczyli bardzo ciężką paczkę na piąte piętro, przechowali u siebie przez kilka dni sprezentowaną córeczce świnkę wietnamską albo zaśpiewali ukochanej spawacza debilną piosenkę o „law, która trzyma jak spaw”. Bezczelnie wystawiałem ich świętą cierpliwość na próbę i zawsze przekonywałem się, że nie ma takiej rzeczy, której Święty Mikołaj nie zrobiłby za pieniądze.
W ten sposób kpiłem sobie z komercyjnej otoczki tzw. świąt Bożego Narodzenia. Dla mnie, wychowanego na wsi chłopaka z prowincji, Święty Mikołaj to był dość przerażający święty, którego ksiądz Franciszek Gomulak raz do roku wyprowadzał z zakrystii, sadzał na krzesełku pośrodku kościoła i zostawiał sam na sam z dziećmi. Nieznajomy miał ornat, mitrę, pastorał i wór, z którego wyjmował prezenty lub rózgi. Przywoływał po kolei chłopców i dziewczynki, patrzył w oczy, pytał, czy są grzeczni, czy odmawiają paciorek i czy chodzą z rodzicami do kościoła. Kazał na próbę przeżegnać się albo wyrecytować „Ojcze nasz” i – jak sądziliśmy – nic się przed nim nie mogło ukryć. Tak, rytuał rozdawana prezentów w mojej parafii miał coś z Sądu Ostatecznego, podczas którego staje się przed obliczem Boga – Pantokratora.
To był naprawdę święty czas – czas, którym niepodzielnie władał jeszcze Kościół katolicki, a nie specjaliści od marketingu z dużych sieci handlowych, wodzireje ze stacji telewizyjnych, iluminatorzy i dekoratorzy ulic. Tak, to był święty czas. Dziś mówi się raczej o „magicznym okresie” – jakby chodziło o festyn w Hogwarcie a nie narodziny Jezusa Chrystusa. Więc Święty Mikołaj nie jest już żadnym świętym, Święta Rodzina zamieniła się w dekorację z szopki, i my też wcale nie musimy być święci, aby zasłużyć sobie na prezent, Widziałem, jak podczas inauguracji świątecznych iluminacji w Legnicy przechodnie kupowali u straganiarzy diabelskie różki z ledami i pobłyskując czortem (zamienionym w kolejną ikonę popkultury) spacerowali ulicą Najświętszej Marii Panny. To w sumie dość niewinny obrazek – ot, dobrze bawiący się ludzie. Byłbym niepoważny, gdybym chciał im robić z tego powodu wyrzuty. Mówię więc tylko o moich prywatnych odczuciach. Gdy cały grudzień jest niczym karnet do parku rozrywki w rodzaju Disneylandu czy berlińskiej Tropical Islands, ja zaczynam tęsknić za czymś, co nie będzie tylko marketingową sztuczką. Wy też?
Kolędy to tylko radosne piosenki puszczone z głośników podczas zakupów? Namawiam, by wsłuchać się w ich teksty. „Pasterze mili, coście widzieli? Widzieliśmy maleńkiego, Jezusa narodzonego, Syna Bożego. Syna Bożego”. Zwłaszcza w świeta Bóg nie może być tematem tabu. Zabierzcie dzieci do kościoła. Opowiedzcie im Dobrą Nowinę. Wydaje mi się, że trzeba spróbować jakoś odczarować Boże Narodzenie. Tylko tak można przeżyć nie festyn, nie magiczny okres, ale prawdziwe święto.
Piotr Kanikowski