Wychowałem się na wsi. Gdy przed świętami rzeźnik przyjeżdżał zabić świnię, to wpychałem głowę pod stertę pierzyn i poduszek, żeby nie słyszeć jej kwiku. W Sejmie, rządzie, Narodowym Funduszu Zdrowia siedzą dorośli ludzie, a robią to samo, byle tylko nie spojrzeć w oczy Konradowi Krzemińskiemu ani jego bliskim.
Od kilku dni nie tylko legnickie media nie przestają mówić o dwudziestolatku, który żeby żyć, potrzebuje zgody ministra zdrowia. Trudno mi uwierzyć, że te informacje nie przebiły się do lokalnej parlamentarnej śmietanki, a zwłaszcza wywodzących sią stąd znaczących polityków Prawa i Sprawiedliwości. Oni stanowią prawo, przez które zabrakło pieniędzy na leczenie Konrada Krzemińskiego. Ale w poniedziałek pod szpitalem, gdzie toczy się walka o życie chłopaka, nie widziałem żadnego z nich. Nie było ich w gronie ludzi, którzy – choć w pojedynkę niewiele znaczą – nie chcą milcząco przyglądać się śmierci dwudziestolatka.
To chichot losu, że aby być spokojnym o życie Konrada brakuje podpisu ministra Konstantego Radziwiłła – członka partii, która uważa się za strażnika chrześcijańskich wartości, i rządu, który deklarował społeczną wrażliwość. W państwie, które oficjalnie stawia ludzkie życie ponad wszystko – ma szlachetne ustawy chroniące je od momentu poczęcia aż do naturalnej śmierci, troszczy się o los embrionów podczas zapłodnienia in vitro i ma za złe matkom aborcję dzieci bez mózgu.
Tak wygląda praktyka, jeśli chodzi o szacunek do ludzkiego życia w Polsce. Zamiast pieniedzy na lek dla Konrada politycy znowu zafundują nam frazesy o wartościach – te same, które z samozadowoleniem wygłaszają od lat w programach publicystycznych. Zamiast solidnej opieki dla matek, które boją się urodzić dziecko, będą kazania o grzechu z sejmowych mównic i kościelnych ambon. Minister Konstanty Radziwiłł zamknie oczy, wsunie głowę pod poduszki, da radę przetrzymać ten dramat.
Piotr Kanikowski