Warszawie Święto Niepodległości przywłaszczyli sobie narodowcy, zamieniając je w manifestację wrogości do Żydów, pedałów, lewaków i feministek. Ale z rosnącym sercem obserwuję, jak pomysłowo, pięknie integrują się tego dnia lokalne społeczności poza stolicą.
Atmosfera 11 Listopada w Legnicy bardzo różni się od ziejących grozą obrazków z Marszu Niepodległości – można by pomyśleć, że to dwa różne święta. Tam wojna, czerwone łuny, dym, twarze w kominiarkach, nienawistne hasła i okrzyki. Tu biało-czerwoni szczudlarze w bawiącym się radośnie tłumie, kotyliony, tańce, dęta orkiestra.
Organizowana w przeddzień narodowego święta impreza legnickiego OSIR-u dowodzi, że Polacy znacznie sympatyczniej prezentują się, kiedy biegają dla Niepodległej, niż kiedy dla niej maszerują (za wyjątkiem Nordic Walking). I wolę, żeby przy święcie w oczy gryzł dym ogniska, w którym pieką się ziemniaki – jak w Wojciechowie – niż dymne świece i policyjny gaz.
11 Listopada to już nie tylko msze za ojczyznę, składanie wieńców pod pomnikami i podniosłe akademie z lasem sztandarów. Można zajadać się wspólnie gęsiną i świętomarcińskimi babeczkami (Jawor), objeżdżać wsie w strażackiej defiladzie (Zagrodno), śpiewać chórem patriotyczne pieśni (Szklary Górne), bawić się na wojskowym pikniku (Lubin), walczyć o nagrody w konkursie na najpiękniejszą kokardę (Prochowice), na poważnie rozmawiać o Polsce z seniorami (Pątnów Legnicki), zwiedzać zamek w rytm granych na żywo polonezów Chopina (Grodziec) lub spotkać się z przyjaciółmi na motoryzacyjnym zlocie wśród dziesiątków amerykańskich aut z wetkniętymi za szyby polskimi flagami (Złotoryja).
Faktycznie, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Może dzięki temu, że narodowcy pojechali dymić do Warszawy, na prowincji zrobiła się przestrzeń na mądre – tzn. włączające a nie wykluczające z narodowej wspólnoty – świętowanie rocznicy odzyskania niepodległości.
Piotr Kanikowski