To bardzo stara historia. Ma, hoho, z piętnaście lat lub więcej. Być może opowiada o czymś, co kumulowało się w nas przez ten czas. Już wtedy sytuacja nie wyglądała dobrze.
Nad miasto na el nadciągał zmierzch, a niebieski bus jak arka Noego niespiesznie wpływał w kolejne zatoczki po ostatnich pasażerów. Pan Jacek kierował tego dnia majestatycznie i i nonszalancko zarazem, trzymając kierownicę jedną ręką i co rusz rzucając spojrzenia we wsteczne lusterko. Ponieważ z tyłu zrobiło się ciasno, mnie zaprosił na przednie siedzenie, obok przypiętego już pasem bezpieczeństwa wąsacza z wymiętoloną reklamówką. Nad głowami zawisł nam anioł stróż Adaś w białej, przepoconej do cna koszuli. Terkocząc jak katarynka kontynuował rozpoczętą jeszcze na przystanku opowieść o Wrocławiu, skąd wracał na długi weekend do rodziców. W jego opowieści wrocławski dworzec główny – zatłoczony, ogarnięty chaosem – to przedsionek piekła i zapowiedź końca świata.
- Jeszcze miesiąc i się zacznie – prorokował. – Jest dużo nienawiści. Dużo frustracji. Ludzie są pomęczeni, źli, warczą na siebie.Dłużej tego nie wytrzymają.
Przekorne towarzystwo z busa, choć stłoczone niczym śledzie w beczkach, wcale na siebie nie warczało. Przeciwnie, gdy zatrzymywaliśmy się w zatoczkach, ludzie kurczyli się, wciągali brzuchy i przytulali do współpasażerów, by nikt nie został na noc w mieście na el. A przystanki były pełne – bus, który miał wyznaczony kurs godzinę wcześniej, nie jechał i wszyscy witali niebieski okręt pana Jacka jak zbawienie. Kiedy z tyłu nie dało się już wcisnąć choćby szpilki, ja i wąsacz też ścisnęliśmy się na przednim siedzeniu, by zrobić miejsce ostatniej pasażerce.
Adaś wysiadł w Ka, po drodze do Zet. Wyszedł w burzę, która spadła na nas ledwie wyjechaliśmy z miasta; w sypiące się z nieba wściekle serpentyny błyskawic.
- No, teraz to luzik – zażartował ktoś, gdy zamknęły się automatyczne drzwi.
Ale już wtedy sytuacja nie wyglądała dobrze. Jest dużo nienawiści.
Piotr Kanikowski