W KGHM od 2016 roku dobra zmiana goniła dobrą zmianę. Ktoś jednak chyba przedobrzył.
Jeśli po zakupie Quadry – w złotych latach Wirtha – KGHM sprawiał wrażenie polskiej rakiety wysłanej na podbój kosmosu, to dziś budzi raczej skojarzenie z prezydenckim tupolewem na chwilę przed katastrofą. Lecimy na autopilocie. „Pull up!”, „Pull up!” – piszczy maszyna, w kokpicie panoszą się politycy, a na zewnątrz nic tylko mgła i mgła.
6,5 miliarda złotych długu. Przez awarię pieca w Głogowie zawalone wyniki za 2017 rok. Nierentowna kopalnia w Lubinie. Straty na zagranicznych aktywach. Problemy z kopalniami w Chile i Kanadzie. Trujący arsen wokół miedziowych hut. Błędy przy modernizacji pirometalurgii. Powodów do zmartwień nie brakowałoby nawet gdyby od połowy lutego nie malał popyt na miedź.
A maleje. W ślad za spadkiem cen metali, spadają notowania KGHM. To normalne. Ale nienormalne jest tempo, w jakim akcje lubińskiej spółki tracą na wartości, bo inne globalne koncerny wydobywcze nie odnotowały w tym samym czasie aż tak kolosalnych strat. Najwyraźniej inwestorzy wyjątkowo źle oceniają to, co się dzieje w Polskiej Miedzi.
Dlatego dobra zmiana wybrała sobie najgorszy moment na pogonienie prezesa Radosława Domagalskiego-Łabędzkiego ze stanowiska i kolejne kadrowe przepychanki. Wrażenie chaosu w kokpicie potwierdza przebieg Nadzwyczajnego Walnego Zgromadzenia Akcjonariuszy KGHM, które od prawie trzech tygodni nie potrafi ustalić odpowiadającego wszystkim PiS-owskim koteriom składu rady nadzorczej spółki.
Nie sądzę, aby w tych warunkach możliwe było wybranie prezesa na dłużej niż kilka miesięcy. Mimo tego zainicjowano zabawę w konkurs na dobrą zmianę. Żeby było zabawnie, wybieraniem ministrowi nowego szefa koncernu zajmuje się ta sama rada, którą minister zamierza zmienić. Chyba na jeszcze lepszą.
I jakby KGHM padł to wiadomo, nie? Wina Tuska.
Piotr Kanikowski