W relacjach z Biegu Wulkanów pisywano dotąd o pocie, łzach i krwi. W tym roku zdarzyła się na nim również śmierć. Byłem świadkiem tego umierania.
Krzysztof, 36-latek z podwrocławskiej Długołęki, przyjechał do Złotoryi z pięcioletnią córeczką. Dziewczynka startowała w sobotę rano w biegu dla dzieci, on – wieczorem w eliminacjach, które miały ustalić kolejność wyruszania na trasę biegu głównego. Wiedział, że ma chore serce. Jako dziewiętnastolatek przeszedł zawał. Mimo ostrzeżeń lekarzy, nie przestał biegać na długich dystansach, brał udział w maratonach. Nie potrafił zrezygnować ze swej pasji.
Bieg Wulkanów był jego ostatnim biegiem. Kilka minut po przekroczeniu mety stracił przytomność, upadł na ziemię i już z niej nie wstał. Nie widziałem tego upadku, byłem wtedy w innym miejscu trasy. Zaniepokoiło mnie przedłużające się milczenie spikera, upiorne przygaśnięcie imprezy pełnej dotąd hałasów i śmiechu. Poszedłem pod scenę.
Leżał tam człowiek. Jakiś inny zawodnik z ratownikami z karetki zabezpieczającej imprezę. prowadzili reanimację, uciskali klatkę piersiową zawałowca, tłoczyli powietrze do płuc. Przyjechała jeszcze jedna karetka (?P? ze Złotoryi), a potem jeszcze jedna (?S? z Legnicy), a myśmy tak stali, gapie, bezradni, czekając, że go uratują. Trwało to do ponad godzinę: coraz bardziej beznadziejne uciskanie klatki piersiowej. W końcu lekarze dali za wygraną. Gdy doktor Hubert Costa odszedł gdzieś na bok z Mirosławem Kopińskim ? dyrektorem biegu ? wiedzieliśmy już, że Krzysztof zmarł
Jak wielu myślałem wtedy z żalem, że to koniec Biegu Wulkanów. Że ta tragedia ? choć niezawiniona przez organizatorów i zupełnie od nich niezależna ? zniechęci ich do kontynuowania imprezy. Z późniejszych rozmów wiem, że Mirosław Kopiński faktycznie nosił się wówczas z myślą odwołania niezielnych finałów. Zdecydował inaczej. Odwołał koncerty i inscenizację bitwy pod Złotoryją, ale nie sam bieg.
Minęła noc, a w niedzielę rano było pozornie jak zawsze: setki ludzi w sportowych trykotach i zabawnych przebraniach kręcących się wokół zalewu i czekających na start. Zawodnicy oklejający taśmą buty, by nie zgubić ich w błocie. Dzieci kręcące się na karuzelce przy plaży. Mirosław Kopiński z mikrofonem w ręku.
Przez ten mikrofon opowiedział co się stało w sobotę. Gdy zaproponował, by wszystkie talony przeznaczone dla zwycięzców biegu, przekazać pięcioletniej Hani z Długołęki, cały zalew zaczął bić brawo. Gdy zaproponował, by minutą ciszy uczcić pamięć Krzysztofa, gwar robiony przez dwa tysiące ludzi zamienił się w ciszę tak głęboką, że słychać było ptaki i szum płynącej obok rzeki.
Potem odbyła się czwarta edycja Biegu Wulkanów, najlepsza ze wszystkich dotychczasowych. Już nie boję się, że przez tragedię na eliminacjach piątej nie będzie. Nie boję się, bo byłem świadkiem nie tylko śmierci człowieka, ale też niezwykłej, niemal eucharystycznej przemiany zgrozy w mądrość, dobroć i spokój.
Piotr Kanikowski
Post scriptum: Felieton pochodzi z najnowszego numeru 24 Tygodnika Legnica Lubin. Bezpłatny tygodnik już jest dostępny w stałych punktach kolportażu, m.in. urzedach i sklepach.
To był najsmutniejszy bieg w moim życiu, ale impreza wspaniała, choć inna. Wszyscy wolontariusze pytali się mnie czy się dobrze czuję i czy chcę wody.