Rozumiem wściekłość i upokorzenie działaczy Sojuszu Lewicy Demokratycznej, wywiedzionych w pole przez Ignacego Bochenka. Odstąpili mu miejsce na swej liście, a ten ledwie zdobył mandat radnego, przeszedł do obozu wroga. Może Bochenek nie ma cnoty lojalności, ale przez lata funkcjonowania w polityce zmysł przetrwania rozwinął mu się wybornie.
Będąc w nowej radzie miejskiej jedynym reprezentantem ugrupowania SLD Lewica Razem, w obozie Tadeusza Krzakowskiego pełniłby marginalną, upokarzającą rolę maszynki do głosowania. Przechodząc na drugą stronę ma szansę wynegocjować dla siebie na przykład stanowisko wiceprzewodniczącego samorządu i w jakimś sensie dołączyć do rozgrywających. Zapewne granie nawet nie drugich, ale trzecich skrzypiec, eksministra nie może rajcować.
Wydaje się, że dla powstającej koalicji Platformy Obywatelskiej i Porozumienia dla Legnicy nieporównanie większe znaczenie niż jeden głos Bochenka ma psychologiczny efekt tego transferu. Oto zanim prezydent zdążył otrząsnąć się po ciosie, jakim musiała być dla niego nie do końca udana pierwsza tura wyborów, dostał prztyczka w nos. Z bezczelną arogancją przeciwnicy Tadeusza Krzakowskiego demonstrują wyborcom, że przejęli inicjatywę. W czasie, gdy prezydent ma głowę zaprzątniętą nadciągającym pojedynkiem z Jarosławem Rabczenką, wskakują mu za plecy i demolują jego polityczne zaplecze. Nie czekając na wynik dogrywki, po swojemu konstruują polityczny układ na najbliższe cztery lata.
To daje im taktyczną przewagę. Nawet jeśli Tadeusz Krzakowski wygra drugą turę wyborów (co wydaje się bardzo prawdopodobne) straci potem mnóstwo czasu i energii na poukładanie sobie nowej rady po swojemu. W kontekście zdarzeń z ubiegłego tygodnia, hasło „Nowa energia, nowa jakość” z plakatów Jarosława Rabczenki nabrało przewrotnego sensu, bo dotąd takich rzeczy w Legnicy naprawdę nie było. Wcześniej to Tadeusz Krzakowski, bezapelacyjny mistrz trzech kadencji, od początku do końca kontrolował sytuację na scenie politycznej.
Złość skupił na sobie Ignacy Bochenek. Z punktu widzenia Sojuszu Lewicy Demokratycznej jest ewidentnym zdrajcą. Szkopuł w tym, że w polityce to pojęcie w dużej mierze traci swój pejoratywny wydźwięk. Jeśli rozumieć politykę jako sztukę osiągania celów, zdrada jest jej (nomen omen) chlebem powszednim. Od czasu, kiedy Grecy podstawili pod bramy Troi drewnianego konia z zamkniętymi w środku żołnierzami, niejedną wojnę wygrano dzięki sprzeniewiercom i podstępom.
Ignacy Bochenek okazał się koniem trojańskim wstawionym na listę wyborczą SLD. Ale Sojusz nie może go potępiać bez narażenia się na zarzut hipokryzji, jeśli nie dostrzegał dotąd niczego złego w postawie chociażby Jana Kurowskiego, radnego ostatniej kadencji, który w wyniku zakulisowych targów zrezygnował z niezależności i przeszedł na stronę prezydenckiej koalicji.
Trochę dziwię się larum, jakie w sprawie Bochenka podniosły niektóre osobistości Sojuszu Lewicy Demokratycznej, bo nie wydaje mi się, by politykom wypadało w takich sytuacjach unosić się świętym oburzeniem. Święte oburzenie na przejawy nielojalności radnych to bez dwóch zdań wyłączny przywilej wyborców. Wprawdzie na razie legniczanie niewiele mogą w tej sprawie zrobić, ale za cztery lata znów będą mieli głos. A media nie pozwolą im zapomnieć. Na pewno.
Piotr Kanikowski