- Ja tam byłem nikim – opowiadał przed sądem Mikołaj Jerofiejew, Rosjanin, przetrzymywany przez 23 lata w kurnikach pod Legnicą i zmuszany do niewolniczej pracy po szesnaście godzin na dobę. Na ławie oskarżonych siedzi właścicielka fermy Alicja Ś., której za handel ludźmi grozi od 3 do 20 lat pozbawienia wolności. Współoskarżonym był jej mąż, ale zmarł przed rozpoczęciem procesu.
Akta sprawy od dwóch lat leżały w sądzie. Proces nie mógł ruszyć, gdyż oskarżeni przedkładali zaświadczenia lekarskie o złym stanie zdrowia. Teraz, gdy przeszkody ustały, ma szansę potoczyć się szybko. Sędzia Kazimierz Leżak zaplanował na początek grudnia serie rozpraw, podczas których zamierza przesłuchać wszystkich 27 świadków zgłoszonych przez prokuraturę, pełnomocnika prawnego Mikołaja Jerofiejewa oraz obrońcę Alicji Ś.
Oskarżona to starsza pani, która przez całą rozprawę unikała spojrzenia Mikołajowi Jerofiejewowi w oczy. Ręką zasłaniała też twarz przed dziennikarzami.
Pokrzywdzony, dziś siwy, szczuplutki 62-latek, nie miał trzydziestki, gdy w 1989 roku przyjechał do Polski jako spawacz, cywilny pracownik radzieckiej jednostki wojskowej stacjonującej w Trzebieniu. W 1993, gdy Rosjanie wycofywali resztkę swych wojsk, nie wrócił do swej ojczyzny. Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich rozsypywał się, podobnie jak rozsypało się jego małżeństwo. Uznał, że ma tam dla niego przyszłości. Ukrywał się w Polsce, pracując na czarno to tu, to tam, aż w sierpniu 1997 roku drobiarz z Malczyc przywiózł go na kurzą fermę Jana i Alicji Ś. W zamian za pracę w kurnikach i ubojni gospodarze zaproponowali mu 350 złotych miesięcznie plus jedzenie, papierosy i dach nad głową.
- Wynagrodzenia nie dostałem ani razu – mówił w legnickim sądzie Mikołaj Jerofiejew.
Dostawał dwa, czasem trzy posiłki na dzień. Zwykle kanapki z pasztetową, której nie cierpi do tego stopnia, że niekiedy wolał nic nie jeść. Rzadko bywała ciepła zupa lub makaron. Trafiały się talerze z jakimiś resztkami, których nie zjadła rodzina Jana i Alicji Ś., bywało, że nieświeżymi, zepsutymi. W ubojni był czajnik, więc robił sobie herbatę lub kawę.
- Często byłem głodny – mówi.
Niekiedy państwo Ś. zabierali go do sklepu i płacili za zakupy, a jak była potrzeba to również do lekarza czy dentysty. Raz w roku fundowali mu fryzjera. Czasami pan Jan odwoził go “na wypoczynek” do Legnicy lub w inne miejsce, zostawiał i wieczorem wracał. Przywozili mu ciuchy z lumpeksu, szampon czy mydło, ale polskich książek, które kocha czytać, nie miał. Ani razu w ciągu 23 lat nie był w kinie czy teatrze. Ani razu państwo Ś. nie zaprosili go też do wigilijnego stołu.
Za “pokoik” dostał pomieszczenie w kotłowni o wymiarach 2 na 3 metry bez okien. W środku zmieściło się łóżko bez kołdry, stolik i telewizor. Plus farelka albo grzejnik olejowy na zimę. W mrozy i tak nie dawały rady, więc do snu tylko ściągał buty, w roboczej kurtce kład się na łóżko i przykrywał kocem, który dostał od Ś. Spędził w takich warunkach 12 albo 13 lat, nim szefostwo przeniosło go nieco większego pokoiku po zmarłym pracowniku.
Wszystkie dokumenty – radziecki paszport, książeczkę pracy i bilet wojskowy – oddał państwu Ś. “na przechowanie”, “by myszy nie zjadły papierów”. Już nigdy ich nie odzyskał. Polska Straż Graniczna wykonała kilka lat temu tytaniczną pracę, by potwierdzić tożsamość Mikołaja Jerofiejewa i wyrobić mu nowe dokumenty, umożliwiające legalny pobyt w Polsce. Ostatecznie dostał też polskie obywatelstwo.
- Teraz się czuję człowiekiem, normalnie, a nie psem bezdomnym – mówił sądowi Mikołaj Jerofiejew. – Jak nie ma dokumentów, to człowiek nie jest człowiekiem.
Dlatego przez 23 lata pozwalał sobą poniewierać i nie uciekał. Bał się deportacji. Nie miał gdzie iść. Czuł bezradność. Co by się z nim stało, gdyby uciekł z fermy bez dokumentów i bez grosza przy duszy? Więc o wolności nawet nie myślał. Mówi, że ucieczka, bunt w tych warunkach byłyby bez sensu.
Pokornie pracował. Średnio po 16 godzin, w piątek-świątek, po siedem dni w tygodniu. Bywało i tak, że budził się do pracy o szóstej rano i harował bez przerwy do godziny 11 -12 następnego dnia. Podsypywanie paszy, wyrzucanie gnoju, palenie w kotłowni, wapnowanie, sprzątanie, zamiatanie, łapianie kur do uboju, mycie skrzynek, załadunek samochodów towarem do sklepów… Roboty zawsze było po łokcie, a jak miał spokojniejszą chwilę to szefowie kazali mu myć samochód, trzepać dywany, spawać przyczepkę. Wyzywali go ciągle od “baranów” i “chujów” – nie zliczy ile razy słyszał to od obojga państwa Ś. Ale – jak zeznał – nie był bity. Pan Jan – potężny człowiek, cztery razy większy od Mikołaja – czasem zamachnął się, przyłożył pięść do twarzy, szarpnął go za koszulę, ale nigdy nie uderzył.
- Gdyby spróbował, to ja też mam ręce – mówi Mikołaj Jerofiejew.
Najpierw spał po 3-4 godziny na dobę, a przez ostatnie sześć lat udręczony, rozstrojony organizm nie był w stanie sam zapaść w sen. Od państwa Ś. dostawał wtedy na noc do słoiczka trochę rozrobionego z wodą spiritusu. Wypijał, bo alkohol pomagał na bezsenność.
Jak na fermę przyjeżdżały kontrolę, to właściciele kazali mu siedzieć w kotłowni albo wywozili do lasu, na przeczekanie. Do lasu miał też uciekać, gdyby zjawiła się policja. Nie pozwalali mu gadać z nieznajomymi, by ktoś nie zorientował się, że Mikołaj pracuje “na czarno”.
W 2020 roku dobrzy ludzie pomogli mu przerwać tę beznadzieję. Wywieźli go do gospodarstwa Ewy i Krzysztofa Tyszkiewiczów w innej wsi, gdzie znalazł opiekę, dach nad głową, dobrą, uczciwą pracę. Musiał od nowa uczyć się jeść, bo ściśnięty żołądek nie był w stanie przyjąć przyzwoitej ilości pokarmu. Na dzień dobry prócz mieszkania dostał od swych wybawców psa ze schroniska, by nie czuł się samotny. Leczy się. Mikołaj Jerofiejew ma problemy z sercem i zadyszkę - jak twierdzi - od ciągłego wdychania kurzu, dymu z kotłowni i wapiennego pyłu. A od nerwów i złych wspomnień podczas rozprawy rozbolało go serce. Podczas składania zeznań musiał usiąść i chwilę odpocząć, ale nie chciał ani wody, ani przerwy, którą proponował mu sędzia Kazimierz Leżak. Wolał jak najszybciej powiedzieć, co trzeba – co sąd musi wiedzieć – i wrócić do domu.
tak mieciu polski…w modlitwie.Rosjanin slaby był w polskiem.
to tylko na tamtych rejonach miliony serc.Czyli wyborcy picu i ksiondza pomgli.
a miliony serc wzieny i zaopiekowaly sie biedny mieciu polski.
mieciu to nie te tereny miliona serc.To koscielne ……..
A gdzie liczni ludzie miliona serc kochajacy.Zero refleksji
a co na to ksiondz z okolicy i liczni parafianie???Nic, zero refleksji.