Obejrzałem „Maraton/ Tren” Pawła Palcata. „Spektakl” to nie jest dobre słowo, bo zakłada coś sztucznego, coś zagranego, więc możliwego do powielenia przez innych aktorów. Ładunek intymności, na jaką odważył się Palcat, wyklucza taką ewentualność. Czyni jego spotkanie z widzami na strychu teatru czymś absolutnie wyjątkowym.
Już z tego powodu teatralni recenzenci będą mieli z „Maratonem/ Trenem” problem. Przez siedemdziesiąt minut spędzonych w towarzystwie widzów na teatralnym strychu, Paweł Palcat jest nie tylko aktorem, ale też aktorem, który „naprawdę” stracił matkę; synem „tej” zmarłej lekarki; dokładnie tym facetem pod którym po jej śmierci uginają się nogi i który po pogrzebie odruchowo klaszcze w dłonie jakby był w teatrze. To on wynosi z gabinetu pudła z kartotekami pacjentów i jak pies Pawłowa reaguje wspomnieniami na ulubione przez zmarłą piosenki Roya Orbisona. Kiedy podczas „Maratonu/ Trenu” patrząc prosto w oczy stawia pytanie, jakie powinny być buty do trumny, wiemy, że wcześniej sam musiał je sobie zadać. Bo jemu przydarzyła się ta strata.
Paweł Palcat nie udaje cudzego dramatu, nie zaciera autobiograficznych tropów, ale nie szczędząc intymnych szczegółów prowadzi widzów ścieżką, którą niedawno sam przeszedł – przez rozpacz, bezradność, zagubienie, strach, bunt, wstyd, osamotnienie, poczucie winy… Staje pośrodku innych ludzi prawie nagi, w sportowych szortach i koszulce Supermena, którą w trakcie monologu to zakłada, to ściąga. Ów symboliczny gest dobrze oddaje dezorientację człowieka zanurzonego w popkulturze, która wyeliminowała śmierć jako coś nieestetycznego, gdy nagle dowiaduje się, że ludzie nie są niezniszczalnymi superbohaterami. Oto widzimy aktora, który z pozie z komiksów leci stawić czoła wyzwaniu, a za chwilę łyka talk, półobłąkany z żalu po stracie mamy. Palcat nie waha się wycelować obiektywu kamery w swój nagi tors, by niczym rentgen odsłoniła na chwilę niewidoczne dla innych dziary, które nosi od jej pogrzebu. (napisy „Mama”, „Matula”, „Mamuś” – niczym szloch dziecka). Tak drugim tematem „Maratonu/ Trenu” – obok śmierci – staje się miłość.
Ten spektakl (niedobre słowo) to od pierwszych chwili popis sprawności Pawła Palcata, który precyzyjnie kontroluje wszystko, co się dzieje na scenie i na widowni, pilnuje tempa, dozuje adrenalinę, neutralizuje powagę czarnym humorem i trafnymi obserwacjami socjologicznymi. Z marszu łapie świetny kontakt publicznością, wciąga ją w pogawędkę, podśpiewuje przebój Bee Gees , trochę improwizuje – i nagle bomba idzie w górę, nastrój się zmienia, dwa magnetofony jak syreny alarmowe zaczynają się wzajemnie przekrzykiwać: „Paweł, mama umarła”, „Nie, nie, nie, nie, nie” – zaczyna się bieg. Kompozycja tego monodramu opiera się na pomyśle, by doświadczenie człowieka, próbującego uporać się ze stratą najbliższej osoby zestawić z wysiłkiem maratończyka. Kolejne fazy żałoby zostały opisane tak, jakby chodziło o dystans do pokonania – zadanie. Tak można czytać symboliczną wymowę finałowej sceny, gdy półżywy ze zmęczenia biegacz – Paweł Palcat – zatrzymuje się na chwilę, pochyla do przodu, wyrównuje oddech i rusza w dalszą drogę.
Piotr Kanikowski
FOT. PIOTR KANIKOWSKI