Przemysław Wojcieszek pozszywał swój „Hymn narodowy” z różnych kawałków. Jest love story ze współczesną Polską w tle. Są polityczne skecze, które sprawdziłyby się na kabaretonie w Opolu, i oazowe śpiewy. Wszystko lajcik, żaden skandal, nic poruszającego – gdyby nie sportretowane w onirycznych koszmarach upiory prawicy, które w spektaklu wynurzają się spod zasypanej styropianem sceny.
Paweł Palcat poszedł po bandzie. Pod koniec przedstawienia wypełza z worka na zwłoki jako dwugłowa hydra: martwy Lech K.(aczyński) i żywy, zazdroszczący bratu, nieludzko samotny Jarosław K.(aczyński), z datą katastrofy smoleńskiej wypisaną na jednym bicepsie, i datą śmierci matki na drugim. W kilkuminutowym monologu Palcat z wirtuozerską lekkością przechodzi od skowytu o miłość do wściekłej furii zranionego drapieżnika i znika zostawiając widzów gdzieś między odrazą a współczuciem dla swego bohatera. Wcześniej gra Antoniego M.(acierewicza), który opowiadając o Smoleńsku wsuwa rękę w spodnie i, zamknąwszy oczy, onanizuje się na wspomnienie ciał rozrywanych na strzępy, miażdżonych we wnętrzu tupolewa, dopalających się w resztkach wraku. Reszta widm blednie przy tych dwu wstrząsających kreacjach. Grozę budzi jeszcze Andrzej D.(uda) Ewy Galusińskiej jako marzący o wielkości karzeł – usłużny, fałszywy i niebezpieczny. Ale grane przez Małgorzatę Urbańską widmo Krystyny P.(awłowicz), z wachlarzem i śmieciową kanapką w torebce, bardziej śmieszy niż straszy.
Są zresztą w „Hymnie narodowym” fragmenty stricte kabaretowe, jak choćby przezabawny wykład Mariana (znakomity, jowialny Paweł Wolak) objaśniający zawiłości rządowego programu Rodzina 500+. Podczas premiery widzowie zrywali boki ze śmiechu, analizując z aktorami absurdy PiS-owskiej ustawy. Nie mam jednak wątpliwości, że ta doraźna polityczna satyra zestarzeje się najszybciej.
W sztuce Wojcieszka osnowę dla odważnych żartów przeplatanych z jeszcze bardziej odważnymi onirycznymi wizjami stanowi dość banalna w sumie historia romansu podstarzałego działacza Solidarności i młodszej o jedno pokolenie dziewczyny. Kiedy w latach dziewięćdziesiątych koledzy z opozycji robili polityczne kariery, on – drugi po Wałęsie – został z ludźmi, przewodził strajkom, bronił upadających zakładów włókienniczych na Dolnym Śląsku i razem z ich załogami tracił złudzenia, że ktoś jeszcze przejmuje się ich losem. Rozczarowany III RP, wycofał się z publicznego życia, poświęcił lekturze Haška i degustacji alkoholi. Zbigniew (dobra rola Bogdana Grzeszczaka) wegetuje w zgliszczach marzeń z lat osiemdziesiątych, symbolizowanych przez walający się dookoła styropian. „Kiedyś to posprzątam” – obiecuje sobie oraz zakochanej w nim Alicji (debiutująca na scenie Emilia Piech), która próbuje wyrwać go z marazmu i zaangażować do walki z PiS-em. W tle love story dokazują kodziarze i prawicowa młodzieżówka; dwie wrogie grupy, nie potrafiące się porozumieć, skandujące wulgaryzmy i warczące na siebie znad zasłanej styropianem sceny. Ta Polska pachnie krwią.
Ta poza teatrem też. Przemysław Wojcieszek chciał zrobić spektakl tak aktualny, jak to tylko możliwe. Aktualizował tekst na gorąco, podczas prób, dopisując do niego kolejne ustępy pod wpływem bieżących wydarzeń politycznych. Być może ma to swoje zalety, bo świeża gazeta zawsze jest lepsza od gazety z zeszłego miesiąca. Ale taka metoda pracy rodzi też negatywne konsekwencje. Podczas premiery efekt wielomiesiecznych prób przypominał raczej pozszywany z wszystkiego co się nawinie patchwork niż prezyzyjny, przemyślany od początku do końca kowarski dywan, którego harmonia tak rozczula Zbigniewa. Co gorsza, w materii, którą Wojcieszek rozpina przed widownią Teatru Modrzejewskiej, wyraźnie widać szwy oraz kompozycyjne niedociągnięcia. Choćby sceny wizji – najmocniej zapadają w pamięć, szkoda byłoby je wyrzucić, ale zupełnie się nie kleją z romansową osnową. Narodowe demony pojawiają się i znikają nie wchodząc w absolutnie żadne interakcje z resztą postaci. Gdy tylko wychylą upiorne główki ze scenicznych zapadni, reżyser każe Zbigniewowi i Alicji zapadać w śpiączkę. Potem zakochana para budzi się, otrzepuje z koszmaru, i absurdalnie jakby nigdy nic wraca do gruchania. Jak widz, świeżo wstrząśnięty widokiem prezydenta wijącego się w worku na zwłoki, mógłby dotrzymać im kroku?
W odróżnieniu od opętanych nienawiścią, cynicznych demonów ze snów Zbigniewa Marek – charyzmatyczny przywódca PiS-owskiej młodzieżówki – budzi sympatię. Rafał Cieluch (kolejny mocny punkt w obsadzie) tchnął w tę postać jakieś światło, wcale nieoczywiste. Marek szczerze wierzy w dobrą zmianę, a niegodziwości władzy usprawiedliwia brakiem czasu i tym, jak wiele zostało do zrobienia. Z emfazą cytuje mickiewiczowską „Redutę Ordona”: „bo dzieło zniszczenia w dobrej sprawie święte jest jak dzieło stworzenia”. W ten sposób nobilituje polityczną awanturę i wpisuje ją w kontekst obłąkańczej romantycznej tradycji. Kontrapunkt, pozytywistyczną nutę, można usłyszeć w opowieściach Zbigniewa o strajkach z lat dziewięćdziesiątych. Wtedy chodziło o los konkretnych ludzi, trzy tysiące osób z jednego zakładu, dwa tysiące z drugiego… Istniała jeszcze jakaś pragmatyczna wspólnota. Teraz wszyscy powtarzają „Polska, Polska”, ale może Polski nie ma. Może Polska istnieje już tylko jako słowo, które podzieliło ludzi.
Pomysł scenografki Małgorzaty Bulandy, by wyłożyć scenę styropanem, był genialny, choć też bardzo ryzykowny. Pokruszone płyty razem z ustawionymi z boków rusztowaniami młode pokolenie może odczytać jako symbol kraju w budowie; prowizorki, w której trzeba jakoś żyć. Jednak przede wszystkim budzą skojarzenia z etosem Solidarności – z heroizmem lat osiemdziesiątych; z robotnikami, którzy podczas strajków spali w zaścielonych styropianem halach produkcyjnych. Styropian świetnie wygląda na teatralnym plakacie, gdzie kontur Polski został ułożony z połamanych kawałków. Jest jak czysta, świetlista poświata, gdy Alicja prószy styropianowym pyłem nad głową pogrążonego we wspomnieniach kochanka. Pierwsza lepsza płyta zamienia się w bajkowy kilim, gdy Zbigniew bierze ją do ręki i pokazuje wełniane sploty. Styropianu można użyć w efektownej scenie walki. Ale też czasami aktorom przeszkadza: trzeszczy zagłuszając słowa i nieznośnie plącze się pod stopami, więc muszą stale uważać, by nie stracić równowagi. Nieustannie przekładany z miejsca na miejsce, bywa irytujący. Na scenie trudno utrzymać romantyczny nastrój, gdy kochankowie muszą nieustannie otrzepywać się z białych kuleczek oblepiających ich ubrania i wplątujących się we włosy. Cała ekipa dzielnie znosi te niedogodności.
Teatr Modrzejewskiej i Przemysław Wojcieszek odważyli się na ciekawy, odważny i ważny eksperyment. Otwartym tekstem, uczciwie, nie oszczędzając żadnej ze stron konfliktu mówią o Polsce AD 2016 rzeczy nieprzyjemne i odrażające. Nie kulą się przed politykami, którzy rozdają granty, wręczają nominacje i wypowiedzenia. Może rozpętają burzę, a może nie. Podejrzewam, że przez swą doraźność lub z innych powodów „Hymn narodowy” może szybko zniknąć z repertuaru. Warto pospieszyć się z kupnem biletu. Nie wiadomo w końcu jak długo przetrwa taka Polska.
Piotr Kanikowski
FOT. PIOTR KANIKOWSKI
A gdzie druga strona konfliktu?Pisze Pan że nikogo nie oszczędza?