Uwspółcześniony legnicki “Ożenek” Mikołaja Gogola nie bawi może tak jak oryginał, dobrze znany masowej publiczności z wystawień w Teatrze Telewizji, ale to wciąż bardzo zabawna komedia. Wartością dodaną wersji Piotra Cieplaka jest zaakcentowanie zaskakująco aktualnej, uniwersalnej diagnozy na temat damsko-męskich realcji.
Instytucja swatki czy swata w takiej formie, w jakiej opisał ją w 1836 roku Mikołaj Gogol, to we współczesnym świecie przeżytek. Poczciwą Fiokłę Iwanowną i Koczkariewa z “Ożenku” zastapiły biura matrymonialne, kąciki samotnych serc w tygodnikach i – przede wszystkim – internetowe portale randkowe, oblężone przez spragnionych miłości . Kolejne klasyczne wystawienie komedii o kupieckiej córze na wydaniu, której swatka naraiła starych kawalerów, byłoby z pewnością świetną rozrywką. Piotrowi Cieplakowi, reżyserowi najnowszej premiery w Teatrze Modrzejewskiej, zależało jednak na czymś więcej.
Przenosząc akcję “Ożenku z carskiej Rosji do współczesnego klubu dla samotnych pokazuje, że choć dziewiętnastowieczne konwenanse przestały obowiązywać uchwycone przez Gogola psychologiczne mechanizmy damsko-męskich relacji nie odbiegają znacznie od współczesnych. Poza nieporadnością w mówieniu o uczuciach, ponadczasowe są strach przed samotnością, marzenia o miłości, potrzeba bliskości ale też emocjonalna niedojrzałość, obawa przed stałym związkiem. Ten paradoks mocno akcentuje Cieplak w swej wersji “Ożenku”, czyniąc z niego oś konstrukcyjną spektaklu i powtarzając w zdublowanej puencie.
W legnickim przedstawieniu tekst Gogola został potraktowany bardzo lekko; niemalże przenicowany jak zniszczony po objechaniu świata mundur Żewakina/ Wojciecha. Ponieważ miejscem akcji jest Klub Odnalezionych Serc “Semper Fidelis”, a nie zacisze mieszczańskiego domu, reżyser namnożył postaci. Z jednej Agafii Tichonowny zrobił dziewięć samotnych pań, rozdzielając pomiędzy nie oryginalne kwestie kupcówny. Role czterech zalotników rozpisał na siedmu kawalerów, rozszczepiając osobowości gogolowskich bohaterów niczym światło w pryzmacie. Każdemu z aktorów dostał się ułamek oryginalnego tekstu – jednym mniejszy, drugim większy, jednak zawsze niewystarczający, by dało się zbudować z tego choćby jedną postać z krwi i kości. Widz obserwuje więc raczej kilka karykaturalnie naszkicowanych typów kobiet: leciwego podlotka, energiczną sportsmenkę, ponętną wdówkę, landrynkowego kociaka z modną torebeczką… Z drugiej strony pojawia się równie schematycznie potraktowana męska menażeria: jakiś zwolennik wojskowego drylu, kowboj z TIR-a czy koneser życia w cieple domowego ogniska.
Aktorzy robią co mogą, by tchnąć w swych bohaterów życie, ale przyjęta przez reżysera konwencja nie daje im szans. Dlatego najciekawiej wypadają w scenach, w których rezygnując z indywidualności zbijają się w jedną masę: pstrokate stadko ogłupiałych z samotności kobiet lub grupkę niedojrzałych, ofermowatych mężczyzn, rozochoconych np. wizją posiadania własnego potomka. To na te sceny, mające w sobie coś z ducha Gombrowicza, puliczność reagowała podczas premiery najżywiej. “Z czego się śmiejecie?” – zapytałby Gogol i natychmiast sam sobie odpowiedziałby frazą z “Rewizora”: “Sami z siebie się śmiejecie?”.