“Bladź, dawaj klucze” – ryknął do pani Doroty bandzior i uderzył ją w twarz aż osunęła się na leżankę. Ani cios, ani skradzione oszczędności – nic nie zabolało tak bardzo, jak tamta rzucona z ruskim zaśpiewem obelga. Pani Dorota wychowała pięcioro dzieci, bawi wnuki – pomyślała, że tej “bladzi” draniowi nie daruje. Choć owinął sobie głowę arafatką, poznała go od razu, po głosie. To był Darek, ten recydywista nieborak, dla którego była jak matka.
W sierpniu 2012 roku Dariusz K. został warunkowo zwolniony z więzienia. Z trzyletniego wyroku za napad odsiedział rok. Wrócił do Legnicy, na swoje Zakaczawie, do zastępującego mu mieszkanie lokalu po kasynie, które kiedyś prowadził.
Całymi dniami przesiadywał jednak w innym, czynnym, klubie z automatami, na Kartuskiej. Tam wypatrzyła go pani Dorota. 65 lat, krótka trwała o fioletowym odcieniu, dobre, lagodne oczy, okulary. W kasynie na Kartuskiej pracowała dzięki uprzejmości właściciela – znajomego jej syna – który dał emerytce trochę dorobić na chleb i leki.
Polubiła Dariusza K. Wiedziała, że wyszedł z więzienia i nie bardzo ma za co żyć. Biedny, spokojny człowiek. Żałowała go. Zalewała mu chińskie zupki, bo to zawsze lepiej dla żołądka, jak się choć raz dziennie zje coś ciepłego. Specjalnie dla niego parzyła kawę i herbatę. Gadali o życiu. Lubiła słuchać, jak opowiadał o napadach w Niemczech. Czasem dawała mu do przeliczenia noszone w kosmetyczce oszczędności. Ufała mu.
29 października 2012 roku, gdy tak siedzieli i rozmawiali od serca, też wyjęła z torebki swoje pieniądze i przeliczyła: dwa tysiące sześćset z groszami. Tej nocy widziała, jak Dariusz K. spotyka w kasynie kumpla, a potem wciąga do nosa ten zły biały proszek, i nie podobało się jej to. A potem chciał pożyczyć od niej 25 złotych, ale ona stanowczo odmówiła. Posiedział jeszcze chwilę, a potem powiedział, że wychodzi coś zjeść i wyszedł. Dochodziła trzecia w nocy.
Pani Dorota zamknęła za nim drzwi kasyna. Dla bezpieczeństwa. Gdy dobijali się do nich klienci, kazała im pokazać się w oknie, a jeśli rozpoznawała twarz, uchylała zamek.
Koło czwartej usłyszała pukanie: “Pani Bryłkowa, to ja, otwórz pani”. Poznała głos Darka i przekręciła klucz, ale na zewnątrz nikogo nie było. “Darek, gdzie jesteś?” – zawołała. “Już już idę, pani Bryłkowa”. No to zostawiła otwarte drzwi i wróciła do swoich zajęć.
Mężczyzna, który chwilę później wszedł do środka, miał granatową kurtkę, biało-czerwone rękawiczki, nóż kuchenny i głowę owiniętą chustą dookoła jak jakiś Arab. Pani Dorota zlękła się i cofnęła za ladę. Uderzył ją płaską dłonią w twarz, aż upadła na stojąca w kasynie leżankę. “Bladź, dawaj klucze” – zawołał. Groził emerytce, że ją potnie. Mówił po polsku, ale z dziwacznym, jakby ruskim, zaśpiewem. Szukał kosmetyczki z oszczędnościami pani Doroty.
Dostawszy klucze od kasetki z pieniędzmi kasyna, “Arab” przez chwilę mocował się z zamkiem. Gdy w końcu otworzył wieko, zobaczył, że nie ma w niej kosmetyczki pani Doroty tylko jakieś drobne z utargu. Nie ruszył ich, za to wyciągnął z szuflady pod ladą torebkę emerytki, chwycił kosmetyczke i wyszedł z lokalu.
Pani Dorota natychmiast po jego wyjściu zadzwoniła po policję. Funkcjonariuszom, którzy przyjechali chwilę po napadzie, od razu bez wahania powiedziała, że wie kto to zrobił i gdzie go szukać. Pojechała z nimi pod mieszkanie Darka.
Podczas rozprawy w Sądzie Okregowym w Legnicy po raz pierwszy od tamtej nocy znów spojrzeli sobie w oczy. On, ogolony na łyso 48-latek z tępym spojrzeniem i klatą szeroką jak maska ciężarówki, oraz starsza pani, dobroduszana, łatwowierna emerytka z Zakaczawia. Dariusz K. siedział na ławie oskarżonych, pomiędzy policjantami, którzy doprowadzili go z aresztu. Jakaś siła kazała pani Dorocie co chwila obracać się w jego stronę na mównicy dla świadków.
- Dlaczego mi to zrobiłeś? Że byłam dla ciebie dobra? Że cię polubiłam? Wychowałam pięcioro dziecie, dziesięcioro wnuków i nikt mnie nie nazwał “bladzią”, tylko ty – mówiła z wyrzutem starsza pani.
- Ja tego nie zrobiłem. Znam pani życie z opowiadań i wiem, że nie było usłane różami – próbowal się bronić recydywista.
- Wiesz, że cię po głosie poznałam – kontynuowała pani Dorota. – I dobrze, że podczas tego napadu się nie zdradziłam. Że nie wymówiłam twego imienia. Bo byś mnie dźgnął nożem. Ja do dzisiaj wieczorem z domu nie wychodzę, bo się boję.
Dariusz K. twierdzi, że po wyjściu z kasyna poszedł najpierw po chleb do piekarni, a potem do swojego mieszkania, gdzie położył się na chwilę i przysnął. Obudziła go policja, gdy przyjechali z panią Dorotą po napadzie. W mieszkaniu recydywisty nie znaleziono kosmetyczki z 2,6 tys zł, noża, chusty ani rękawiczek. Ale była granatowa kurtka, podobna do tej, jaką nosił napastnik z kasyna.
Dariusz K. wypiera się, jakoby miał z tym rabunkiem cokolwiek wspólnego. Twierdzi, że emerytka go wrabia. Tylko trudno pojąć, jaki interes miałaby we wsadzeniu za kraty człowieka, któremu z dobrego serca matkowała czule przez kilka miesięcy.
- Jestem recydywistą, ale też mam serce i czuję szacunek. Mogę przysiąc, że tego nie zrobiłem. Dlaczego pani mi to robi? – wyrzucał pani Dorocie przed sądem.
Za popełnione w warunkach recydywy przestępstwo Dariuszowi K. grozi od 3 do 15 lat więzienia.