Dobrze pamiętam brudne i wiecznie opóźnione pociągi PKP, którymi jeździłem na studia. Cuchnące tytoniowym dymem wagony, w których nie dało się otworzyć okna ani wyregulować temperatury, trzaskające drzwi od przedziałów, utopione w moczu toalety, wzorowane niechybnie na Madejowym łożu siedzenia i obszarpanych konduktorów traktujących pasażerów z podejrzliwą arogancją. Było, minęło – stwierdziłem podczas urlopu, gdy z współtowarzyszami podróży i trzema rowerami przyszło mi przeprawić się z zachodu na wschód Polski. Jeśli po traumie PRL-u i pierwszych lat transformacji ktoś wciąż unika kolei, to zapewniam, że nie ma czego się bać. Ja, na przykład, dawno nie przeżyłem serii tak sympatycznych zaskoczeń.
Nie byliśmy łatwymi pasażerami. A jednak zawsze, gdy wprowadzaliśmy do wagonów wielkie objuczone sakwami rowery, obsługa konduktorska z uśmiechem podrywała się do pomocy. Jeśli zabrakło wolnych wieszaków dla rowerów (nie uwierzycie, ilu ludzi podróżuje w ten sposób) dostawaliśmy instrukcję, jak ustawić nasz sprzęt, by bezpiecznie, nie powodując nadmiernych utrudnień, dojechać z nim do celu. Nawet w drugiej klasie siedzenia były wygodne, a toalety lśniły czystością. W żadnym ze składów nie brakowało mydła, papieru, ręczników. Pociągi meldowały się na kolejnych stacjach ze szwajcarską punktualnością, co do minuty zgodne z rozkładem jazdy. Niemal bezszelestnie rozpędzały się do prędkości 130 kilometrów na godzinę. Wewnętrzny interkom, przemawiający kojącym kobiecym głosem, dbał byśmy nie przegapili swojego przystanku i zabrali z półek wszystkie bagaże. Działało wi-fi. Można było podłączyć laptop do prądu lub podładować w drodze komórkę.
Podczas tygodniowej eskapady korzystaliśmy z ekspresów PKP Intercity i lokalnych połączeń obsługiwanych przez Koleje Dolnośląskie. Poziom obsługi u obu przewoźników był podobny, bardzo wysoki. Koleje Dolnośląskie dodatkowo podbiły moje serce nienachalnym luzem, subtelnym i eleganckim poczuciem humoru. Mam na myśli na przykład planszę z sylwetką objuczonego bagażami pasażera w pełnym galopie z podpisem (cytuję z pamięci): “Znajdź naszego konduktora zanim on Cię znajdzie, bo wypisanie biletu będzie kosztować 35 złotych”. Albo banalne “Życzymy Państwu miłego dnia” z niebanalną gwiazdką i zastrzeżeniem drobnym drukiem “Chyba, że macie Państwo inne plany”.
Za to puszczone do mnie oko i optymistyczne założenie, że pasażer zna Monty Pythona, Koleje Dolnośląskie mają moje serce. Nie chcę deklarować, że na zawsze – ale przynajmniej do następnej podróży.*
Piotr Kanikowski
* Chyba że coś się zmieni.
FOT. PIOTR KANIKOWSKI