Wolontariusze, którzy z jednego z mieszkań w Lubinie zabrali zagłodzonego owczarka umierającego we własnych odchodach, mają żal do policji. Gdy dzwonią na lubińska komendę po pomoc, są ignorowani, traktowani wrogo, rozłączani albo spławiani w inny sposób. – To nie tak, że jesteśmy nieczuli na los zwierząt – broni jednostki asp. sztab. Krzysztof Pawlik.
Interwencja w bloku
W sobotę około godziny 15 wolontariusze Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami w Lubinie pojechali na jedno z bokowisk sprawdzić sygnał o zaniedbanym przez właścicieli psie. Pod wskazanym adresem zastali sytuację, która nawet dla nich – po dziesiątkach interwencji oswojonych z widokiem maltretowanych psów – była szokiem.
Od progu niósł się nieznośny fetor gnijącego mięsa i ekskrementów. W zamkniętym pokoju, w kałuży moczu i rozmokłych odchodów, leżał młody owczarek niemiecki. Dosłownie skóra i kości. Tak wychudzony i słaby, że nie miał sił się podnieść. Miał nieleczone odleżyny, zanik mięśni, całą sierść utytłaną kałem. Gnił żywcem.
Z rozmowy z właścicielami wynikało, że pies ma dwa lata. Był prezentem dla dziecka na komunię. Gospodarze opowiadali, że kilka dni wcześniej spadł ze schodów. Raz mówili, że stało się to tydzień wcześniej, raz, że nie więcej jak dwa lub trzy dni temu.
- Pies był w stanie agonalnym. Wiedzieliśmy, że musimy go szybko zabrać i zawieźć do weterynarza – opowiada Wioletta Kostuszyn, prezes TOZ-u Lubin. – Mój kolega zadzwonił po asystę policji. Telefon odebrał oficer dyżurny w lubińskiej komendzie. Zaraz po tym, jak kolega się przedstawił i zaczął wyjaśniać, po co dzwoni, połączenie zostało przerwane.
Według wolontariuszy taka reakcja policji zdarzyła się nie pierwszy raz. Zadzwonili więc po pomoc do Dolnośląskiego Inspektoratu Ochrony Zwierząt w Jeleniej Górze i pięćdziesiąt minut później ekipa DIOZ-u dojechała do Lubina.
- Właściciele przynieśli wysuszoną kaszę, którą go karmili. Z głodu pies rzucił się na nią jak na przysmak – mówi Eryk Złoty z DIOZ-u. – Zorientowaliśmy się zaraz, że wszystko go boli i nie wiadomo dlaczego. Ufam, że dochodzenie wykaże, czy to po upadku ze schodów, czy też został dotkliwie pobity.
Owczarek został odebrany właścicielom. Przed wieczorem był już w ośrodku DIOZ-u i współpracującej z tą organizacją kliniki weterynaryjnej, gdzie przeszedł niezbędne badania. Wyniki były tak złe, że trzeba mu było na dzień dobry przetoczyć krew. Od razu ogolono też skołtunioną, pozlepianą ekskrementami sierść, by leczyć rany na skórze.
- W przypadku tak skrajnie zaniedbanego organizmu rokowania zawsze są bardzo niepewne – mówi Eryk.
Niektórzy dawali przywiezionemu z Lubina owczarkowi nie więcej niż 1-2 procent szans na przeżycie. Chyba wszystkich w DIOZ-ie ujęła jego chęć życia, siła walki. Dzień po transfuzji z pomocą Eryka stanął na nogi i przez chwilę się na nich utrzymał. Dopisuje mu apetyt, co widać na filmie z facebooka DIOZ-u. Rzuca się na jedzenie, dawkowane mu ostrożnie, w dostosowanych do stanu zdrowia porcjach.
W internecie DIOZ prowadzi zbiórkę na leczenie: https://pomagam.pl/owczarek-w-agonii.
Policja nie pomaga
Wolontariusze TOZ-u w Lubinie opowiadają, jak zderzają się z murem obojętności na los zwierząt. Miasto nie ma umowy z weterynarzem, więc kiedy trafiają na chore lub ranne zwierzę nie mają się nawet gdzie udać. Ludzie podczas interwencji zachowują się różnie – niektórzy na widok inspektorów TOZ-u u progu reagują agresją, rwą się do bicia i awantur.
Wioletta Kostuszyn mówi, że ona i jej współpracownicy czuliby by się bezpieczniej mając za plecami funkcjonariuszy policji, ale kiedy dzwonią na komendę po asystę są zbywani lub traktowani z niechęcią, nieprzyjemnie.
W tę samą sobotę, kiedy ratowali owczarka z bloku w Lubinie, TOZ-owcy pojechali na interwencję do Krzeczyna Małego. Towarzysząca im ekipa DIOZ-u została zaatakowana. Broniąc się, inspektorzy z Jeleniej Góry sięgnęli po gaz. Tymczasem wolontariusze z Lubina znów próbowali ściągnąć policyjne wsparcie. Bezskutecznie. Drugi raz tego dnia telefoniczne połączenie z komendą urwało się, jakby ktoś odłożył słuchawkę.
Asp. sztab. Krzysztof Pawlik z zespołu prasowego Komendy Powiatowej Policji w Lubinie odsłuchał nagrania z soboty. Twierdzi, że śladu po rozmowie z pierwszej interwencji (sprawa owczarka) nie ma.
- Jest tylko nagranie z godz. 17.15, gdy przedstawiciel TOZ-u dzwonił z Krzeczyna – mówi. – W ósmej sekundzie telefon zostaje z nieznanych przyczyn przerwany. W tym samym czasie do komendy telefonowali też ludzie z Krzeczyna Małego, że jakieś osoby chcą odebrać im psa i że zostali spryskani gazem. Oficer dyżurny oddzwonił później do pani zgłaszającej z TOZ-u, ale usłyszał, że jest już po interwencji i pies został przejęty.
- To nie jest jednostkowa sytuacja – podkreśla Dorota Ponikowska z TOZ-u. – Problemy z wezwaniem policji powtarzają się notorycznie. Albo słyszymy od razu, że nie przyjadą, albo czekamy po pięć godzin na patrol.
- Kiedyś pięć godzin staliśmy w mrozie na przystanku z psem, czekając na funkcjonariuszy, którzy potwierdziliby, że go znaleźliśmy. Bez tego nie mógłby zostać umieszczony w schronisku. Obok nas przejeżdżały radiowozy policji i żaden nawet na te trzy minuty się nie zatrzymał – dopowiada Wioletta Kostuszyn.
Asp. sztab. Krzysztof Pawlik uważa te pretensje za niesprawiedliwe: – To nie jest tak, że zobojętnieliśmy na los zwierząt. Nam na ich dobru też zależy, ale nie zawsze dysponujemy wolnymi siłami, by stawić się na wezwanie.
Według Krzysztofa Pawlika, byłoby łatwiej, gdyby TOZ uprzedzał komendę o swoich interwencjach z większym wyprzedzeniem. Na przykład, gdyby ktoś zadzwonił dzień przed akcją, to można by było zabezpieczyć radiowóz i przy okazji przeprowadzić czynności pod kątem znęcania się nad zwierzętami.
Tyle że jadąc na zgłoszenie wolontariusze nigdy nie wiedzą, co zastaną na miejscu. Sytuacje takie jak z zagłodzonym owczarkiem rozwijają się dynamicznie.
W policji to norma
Doświadczenie Eryka Złotego, który od dwóch lat angażuje się w działalność Dolnośląskiego Inspektoratu Ochrony Zwierząt, pokrywa się ze świadectwem wolontariuszy TOZ-u.
- Bardzo często policja odmawia pomocy podczas interwencji u osób znęcających się nad zwierzętami – mówi Eryk. – Czasem jak pojawia się na miejscu, utrudnia nasze działania, choć funkcjonariusze widzą zwierzę w złym stanie i słyszą, co mówi właściciel. Dlatego nasze interwencje odbywają się od jakiegoś czasu bez udziału policji. W tamtym roku we Wrocławiu zostaliśmy potraktowani w sposób wzorcowy. Policjanci przysłani do asysty okazali się bardzo pomocni i zorientowani w przepisach. Ale to wyjątek. Na komendach w mniejszych miastach regułą jest niechęć i wzruszenie ramion.
Zdaniem Eryka problem nie leży w prawie. Ustawa o ochronie zwierząt zawiera szereg sensownych zapisów i daje osobom wrażliwym na krzywdę zwierząt – cywilom i mundurowym – sporo możliwości do działania. Więc nie w prawie jest problem, ale w mentalności tej części społeczeństwa, które w psie, kocie, koniu czy krowie widzi rzecz, własność, a nie żywą istotę narażoną na fizyczny ból i psychiczne tortury.
Prokuratura już wie
W sprawie owczarka niemieckiego doprowadzonego na skraj śmierci głodowej przez rodzinę z Lubina prokuratura wszczęła na wniosek TOZ-u postępowanie karne.