Metalowy zespół zawiązany podczas prób do spektaklu Pawła Kamzy jest po pierwszym występie. Z trzech kompozycji grupy, które zabrzmiały podczas premiery „Zanim chłodem powieje dzień”, najbardziej zapada w pamięci bluźnierczy kanon, w którym na śpiewaną przez księdza Maćka frazę „Jezus jest tu” nakłada się na wściekły chór Oliwii i Mai, powtarzających jak w transie ”Suka szczuje, suka szczuje, suka szczuje”. Legniccy radni żywo interesują się kulturą, więc najprawdopodobniej już w poniedziałek zechcą zająć w tej sprawie stanowisko .
‘Zanim chłodem powieje dzień” – tak jak wskazuje tytuł, zaczerpnięty przez Pawła Kamzę z biblijnej „Pieśni nad pieśniami” – to przede wszystkim spektakl o miłości. Tyle że nie doskonałej, ale przyziemnej, ułomnej, niemożliwej, zakazanej, więc skrywanej przed otoczeniem. To opowieść o uczuciu, wywołanym przypadkowo za młodu kilkoma równie czułymi, co niewinnymi gestami. Tli się w Alince i w księdzu Maćku przez dorosłe lata, psując najpierw ich relacje z Bogiem, a potem z rodziną i resztą małomiasteczkowej społeczności. Jeśli celibat jest – jak głosi Kodeks Prawa Kanonicznego – szczególnym darem bożym, to z ziemskiej perspektywy stanowi dar przewrotny i okrutny. W tłumionym miłosnym pożądaniu Kamza widzi fatum jak z greckiej tragedii – siłę, która zniszczy bohaterów niezależnie od tego, czy się jej podporządkują, czy spróbują przeciwstawić.
Mimo wszystko, najsłabszym elementem sobotniej premiery był tekst. W odróżnieniu np. od poruszającej się w podobnych rejonach, ale wieloznacznej, perfekcyjnie napisanej „Drogi śliskiej od traw” Katarzyny Dworak i Pawła Wolaka, sztuka Pawła Kamzy to w sumie dość banalna, schematyczna i przewidywalna historia, jakby żywcem zaczerpnięta z „Faktu” czy „Super Expressu”. Bardziej pasowałaby na scenariusz jednego z odcinków paradokumentalnego serialu Polsatu „Trudne sprawy” niż scenę ambitnego teatru. We współpracy z fenomenalnym zespołem aktorskim reżyserowi Pawłowi Kamzie udało się wycisnąć z tego ryzykownego, tabloidowego tekstu tyle, ile tylko było możliwe.
Dramat został osnuty wokół metamorfozy głównej bohaterki, która z wycofanej, pogodzonej z życiem żony pijaka, matki obłożnie chorego dziecka, przeobraża się w kobietę gotową zaryzykować wszystko dla własnego szczęścia. W finale grająca Alinkę Magda Skiba – szara myszka z początku spektaklu – hipnotyzuje; naprawdę jest w niej i szaleństwo, i rozpacz, i determinacja kogoś, komu nie zostało już nic do stracenia. Równie przekonującą kreację stworzył Mateusz Krzyk jako tęskniący jednocześnie za Bogiem i za ziemską miłością charyzmatyczny ksiądz Maciek. Specjalnie na potrzeby spektaklu nauczył się grać na gitarze elektrycznej. Z wytatuowaną po nadgarstki Katarzyną Dworak (bas) i zmienioną w znerwicowaną outsiderkę Magdą Drab (skrzypce) tworzą parafialny zespół wykonujący dziwaczne połączenie metalu, folku i sacro polo. Sobotnia premiera potwierdziła, że znakomite aktorstwo to znak firmowy legnickiej sceny. Praktycznie każda z postaci – od trzpiotowatej bizneswomen Anity (Magda Biegańska) po przeżywającą drugą młodość Panią Dankę (Joanna Gonschorek) – nosi w sobie jakąś niedopowiedzianą tajemnicę, intryguje i przykuwa uwagę.
Kamza wkracza w ryzykowne rejony, ale robi to z taktem. Spektakl, wbrew pozorom, nie narusza żadnego tabu, nie szarga świętości ani nie mówi o niczym, co nie zostałoby już po wielokroć opisane przez publicystów, także katolickich. Jeśli słysząc zapowiedzi, że sztuka dotyka tematu molestowaniu dzieci przez księży, ktoś liczył na skandal, to się zawiedzie. Choć wydaje mi się, że tak prawa rada miejska jak w Legnicy mimo wszystko poszuka powodu do świętego oburzenia.
Piotr Kanikowski
FOT. PIOTR KANIKOWSKI