O, Boże! O Boże! ? jęczał Grzegorz Poszepszyński, poprawiając zsuwającą się z czoła szmatę. W miarę jak wsunięta pod głowę poduszka nasiąkała wodą z tzw. kompresu, do jego pamięci powracały obrazy sprzed kilku godzin. Więc najpierw ta cholerna skórka od banana, potem wiata przystanku, rozpryskująca się w drobny mak szyba, w końcu mocarne ramiona policjantów wlekących go do radiowozu.
- Taki wstyd! Taki wstyd! – Maryla patrzyła na męża z nienawiścią.
- Wstyd, ale z drugiej strony nie możesz, córeczko, być dla niego taka okrutna. Jakby na to nie patrzeć, zrobił to dla ciebie, być może nawet z miłości. A trzeba ci wiedzieć, że jest to uczucie, któremu ja sam mimo nieziemskiej sile charakteru nie byłem zdolny stawić oporu. W związku z czym, prawda, w roku 1932 zaproponowano mi rolę biegłego specjalisty podczas słynnego procesu przeciwko Zachariaszowi Dorożyńskiemu, zabójcy Igi Korczyńskiej, tancerki Teatrzyku Ananas w Warszawie. Zachariasz Dorożyński podejrzewał, że łączyły nas, psia kostka, stosunkowo bliskie stosunki i poprzysiągł mi zemstę.
- Eee, plecie ojciec, a ja najprawdopodobniej przez miesiąc nie pokażę się na mieście bez wstydu. Sam ojciec słyszał, co ten bałwan zrobił.
- O Boże ? jęknął bałwan.
- Z miłości ludzie robią różne głupstwa ? próbował łagodzić dziadek Jacek. – Spójrzmy prawdzie w oczy. Zachariasz Dorożyński…
- Niech ojciec da spokój z tym Zachariaszem.
- Ale to bardzo pouczająca historia. I bardzo pasuje do tej tutaj tego sytuacji jak ulał.
- Nic nie pasuje. Ten bałwan próbował najprawdopodobniej schylić się po banana, stracił równowagę i rozwalił przystanek.
- W zasadzie to była tylko skórka od banana ? uściślił Grzegorz Poszepszyński. Urażona męska godność kazała mu idiotycznie trzymać się szczegółów.
- Sam ojciec widzi. Bałwan. Grzegorz przełknął ślinę. Czaszka pulsowała mu od bólu. Mimo wszystko postanowił jak jak japońscy kamikaze w niezapomnianym roku 1904 zginąć za prawdę.
- Zobaczyłem ją jak wracałem z drugiej zmiany i pomyślałem, że można by, prawda, z jej pomocą urządzić taki miły wieczór towarzyski. Położyłbym te skórkę ukradkiem na podłodze w przedpokoju i pozostawił resztę losowi, a potem byśmy się razem pośmiali. Ale kiedy pochyliłem się po skórkę, moja noga nastapiła na coś niebywale śliskiego, straciłem panowanie nad własnym w zasadzie organizmem i poleciałem na przystanek. Tam ległem bez czucia. Ocucilii mnie dopiero mili w zasadzie panowie policjanci.
Gdy Grzegorz Poszepszyński parł ku samozagładzie, w zupełnie innej części miasta gajowy Marucha czekał jak zwykle na autobus do lasu. Pogryzając banana, czytał w gazecie o pladze wandali demolujących wiaty przystankowe. Rosły podinspektor, którego zdjęcie widniało w rubryce “Kronika policyjna”, chwalił się ujęciem na gorącym uczynku sprawców piątej w tym miesiącu dewastacji. “Ho, ho!” – Marucha zamyślił się nad sprawnością policji tak głęboko, że gdyby autobus nie buchnął mu w twarz obłokiem spalin, przegapiłby ostatni kurs. Półprzytomny od wyziewów cywilizacji włożył do teczki gazetę, wyrzucił za siebie resztkę banana i kaczym krokiem podreptał w stronę otwartych na oścież drzwi.
Piotr Kanikowski
PS: Wakacyjny felieton zapowiada nowy numer 24Tygodnika Legnica-Lubin. Bezpłatna gazeta od dzisiaj jest dostępna w sklepach i urzędach w Legnicy i Lubinie. Miłej lektury.