Czy przechodząc obok Teatru Modrzejewskiej legniczanie zdają sobie sprawę, jak niebywałe to miejsce?
Wydaje mi się, że powoli uczę się jego labiryntów, a jednak wciąż zdarza mi się pobłądzić, skręcić nie tam gdzie powinienem, wejść nie na te schody, zapuścić się w jakąś łudząco podobną do innych odnogę. I nagle staję skołowany przed garderobami aktorów, drętwieję w pół drogi do magazynów, w panice szukam po ścianach zielonych piktogramów drogi ewakuacyjnej. Może przestrzeń, od 1842 roku przyuczana przez scenografów do miraży, ćwiczy na mnie swe kameleonie zdolności. Skoro raz jest pustynią z perskiej baśni, raz szkockim zamkiem Makbeta, a raz barakami Terezina, trudno nie traktować jej jako czegoś żywego, zdolnego dla kaprysu przybrać dowolny kształt. Nie ma w Legnicy drugiego budynku bardziej podobnego do biblijnego wieloryba, w którego trzewiach Jonasz przeżył trzy dni i trzy noce.
Próbuję policzyć wieczory, które spędziłem w Teatrze Modrzejewskiej. Kiedy to się zaczęło? Czy wówczas, gdy za całą scenografię robił bezczelnie blady księżyc z projektora., Przemek Bluszcz był najlepszym przyjacielem Kubusia Puchatka, Joanna Gonschorek Kangurzycą, a prawnicy Disneya – strażnicy wyobraźni – dopiero kombinowali, jak tego zabronić? Na początku myślałem, że przestrzeń drwi z nas: „No, szanowna widowni, spróbujcie sobie wyobrazić ten Stumilowy Las, chatkę Kłapouchego i całą resztę” – ale to wszystko tam było. Jak zwykle: falujące, niepokojąco migotliwe, płoche, gotowe w ułamku sekundy zamienić się w coś innego. Komu instynkt podpowiada, by nie ufać tym mirażom, nie nadaje się na widza. Paradoksalnie, aby przeżyć w teatrze coś prawdziwego, trzeba ulec ułudzie. Choć trochę uwierzyć – że z podciągniętego pod sufit ciała Dymitra Samozwańca kapie w kałużę jego krew; że spod czarnej folii wychodzą trupy pomordowanych pod Troją Achajów; że ta gra świateł w oddali to maszty wypływającego po perły okrętu kapitana van Tocha; że to moja matka umarła; że mniszką miota po kaplicy siedem potężnych demonów; że w worku ze Smoleńska leży dwugłowe monstrum o twarzach Lecha i Jarosława Kaczyńskich.
Ten piękny i straszny wieloryb niesie tylko tych, którzy wierzą w jego istnienie i nie próbują wyznaczać zbyt ściśle granic między snem a jawą. Mamy do czynienia z przestrzenią wolną nawet od praw fizyki, która dla porządku stara się narzucać materii przynajmniej jakiś kształt. W Legnicy to pełna anarchia. Odkąd nastał Jacek Głomb, przestrzeń jak magma nonszalancko wylewała się z teatru poza wyznaczony jej kontur, zamieniając w scenę dawne pruskie koszary, blokowisko, zamkowy dziedziniec, ruiny Zakaczawia i Nowego Światu. Myśląc o tym, lubię sobie wyobrażać, że całe miasto połknięte wraz ze mną płynie w jakąś fantastyczną dal – choć wszystko mówi mi, że to nieprawda i jest nas, Jonaszy, w sumie nie aż tak wielu. Niestety.
Piotr Kanikowski