Ustawowy zapis zobowiązujący kandydatów do rad nadzorczych spółek do zdania odpowiedniego egzaminu państwowego, jest sensowny. Ale wymóg, by wszyscy – nie wyłączając przedstawicieli załogi – posiadali wyższe wykształcenie trąci absurdem. Wygląda mi to na fortel mający oczyścić organy nadzoru takich firm jak KGHM z upierdliwych, patrzących władzy na ręce związkowców. Subtelniejszą wersję manewru, który w latach 2011-2014 zastosował w lubińskiej spółce rząd Platformy Obywatelskiej.
Argument nr 1. Ani dyplom wyższej uczelni, ani jego brak niczego nie dowodzi. Można być mądrym absolwentem zawodówki. Można być głupcem z tytułem magistra. Sito w postaci obiektywnego państwowego egzaminu na członków rad nadzorczych wystarczy, by wyrobić sobie pogląd, kto się nadaje, a kto nie.
Argument nr 2 (ważniejszy). Misja trzech członków rady nadzorczej KGHM z wyboru załogi jest nieco inna niż członków delegowanych przez Skarb Państwa oraz innych właścicieli Polskiej Miedzi. Nie łamiąc zapisów Kodeksu spółek handlowych, mają być strażnikami interesów pracowników; gwarantem, że rada nadzorcza nie podejmie po cichu działań, które mogłyby szkodzić załodze. Stanowią element społecznej kontroli, swoisty zawór bezpieczeństwa. Łatwo ich przegłosować mając 2/3 głosów podczas posiedzeń, ale nie sposób uciszyć po zakończeniu obrad. Jeśli dostrzegą taką konieczność, odwołają się do swojego suwerena, powiadomią media, uruchomią mechanizm obywatelskiej presji na rządzących. Uważam, że to mądre zabezpieczenie.
Zatrudniony na stanowiskach produkcyjnych trzon załogi stanowią ludzie z wykształceniem średnim i zawodowym. Odzwierciedleniem tej struktury jest skład prezydiów związków zawodowych, gdzie też niełatwo o dyplom magistra. Spośród szóstki, która 18 i 19 maja miała stanąć do (odwołanych) wyborów tylko Ryszard Zbrzyzny ma wyższe wykształcenie. Za rządów PO zdarzyło się, że w piórka reprezentantów załogi przebrano dyrektorów z kopalń, co kompletnie wypaczyło sens ich pracy w nadzorze. Oby historia się nie powtórzyła.
Piotr Kanikowski