Długimi owacjami na stojąco zakończyła się premiera „Makbeta” w reżyserii Lecha Raczaka. Z szeregu inscenizacyjnych pomysłów najlepszym, moim zdaniem, było powierzenie rozkręcenia zabawy Wiedźmom, czyli Ewie Galusińskiej, Małgorzacie Urbańskiej i Gabrieli Fabian. Jest ich tu zdecydowanie więcej niż u Szekspira. Rządzą. Wiedźmy rules. A ludzki świat pogrąża się w szaleństwie.
„Makbet” Wiliama Szekspira pokazuje świat jako chybotliwą konstrukcję, która trwa dzięki etycznym zasadom. Nie wolno mordować swojego króla, by samemu sięgnąć po jego koronę. Gospodarzowi nie wolno zabijać gościa, ufnie śpiącego w jego domu. Naruszając te tabu, Makbet uruchamia lawinę zdarzeń, przez które on sam, jego pozbawiona skrupułów żona i cały świat stopniowo pogrążają się w szaleństwie. Najpierw trzeba sztyletem uciszyć pilnujących królewskiej sypialni strażników, potem nasłać zabójców na najlepszego przyjaciciela i jego syna, wymordować rodzinę Macduffowi, zamknąć usta plotkarzom, skradziony tron skąpać we krwi, terrorem utrzymać swą władzę nad Szkocją. Marząc o spokoju, Makbet jest zmuszony czynić gwałty, nawet wbrew swej naturze. Staje się popychadłem zła, które w spektaklu wyreżyserowanym w Legnicy przez Lecha Raczaka ma bardzo konkretną postać. Trzy Wiedźmy to nie efemeryczne zwidy rozwiewające się wraz z mgłą, jak w wielu innych inscenizacjach Szekspira. W legnickiej wersji są niemal od początku do końca. Nie tylko gadają zagadkami na wrzosowisku pod Forres, ale też uwodzą szkockich panów w zamku Makbeta, biesiadują z nimi, pozwalają obłapiać się podczas uczt i walcząc u boku żołnierzy zamieniają bitwy w rzeź. Zabici wstają z martwych i razem z nimi chodzą między żywymi. Reprezentują te siły (te idee), które dopuścił do siebie dawny wódz Duncana, gdy za podszeptem ambicji i dumy – być może także miłości do żony – zdecydował się zejść ze ścieżki prawości.
W jednej z kameralnych scen – po nocy, gdy lało się wino i królewska krew – autentycznie zabawna Anita Poddębniak jako skacowana Oddźwierna na zamku Makbeta dla wygłupu udaje strażniczkę wrót piekła. Widzowie pewnie śmialiby się w głos, gdyby chwilę wcześniej nie widzieli rozdygotanego Rafała Cielucha w roli królobójcy. Uwalany krwią Duncana rozważał piekielne konsekwencje swojego postępku. Mrocznych żartów Oddźwiernej można więc słuchać jakby były kolejnym proroctwem, dla dworu Makbeta i całego kraju.
Trwanie świata – zdaje się mówić Lech Raczak – zależy od tego, czy w którymś momencie nie zabraknie nam rozsądku. Jeden mord pociąga drugi, aż w końcu w niemożliwej do zatrzymania reakcji łańcuchowej ginie wszystko, co miało wartość. Żądza władzy jest obłędem samym w sobie, co reżyser sygnalizuje już przy pierwszym spotkaniu widzów z Lady Makbet (przejmująca kreacja Magdy Skiby). Lady pojawia się w spektaklu z nieobecnym wzrokiem i pozytywką wygrywającą upiornie słodką melodyjkę, a list od męża czytają jej Wiedźmy. Ta sama muzyka będzie poprzedzać jej śmierć. Sielanka – chwila, kiedy stają z Makbetem na krawędzi sceny a on delikatnie ujmuje jej dłoń, unosi i całuje – jest iluzją, bo w tym samym czasie tuż za ich plecami dwóch płatnych morderców z nożami rzuca się na Banqua i na jego syna.
Aktorzy Teatru Modrzejewskiej są świetni w takich kameralnych scenach, gdy dostają szansę zagrania jakiejś nieoczywistej emocji – jakieś wahnięcia, jakiegoś niuansiku. Skiba, Cieluch wykorzystują te okazje perfekcyjnie – grają leciutko, na półtonach, ćwierćnutach, w skupieniu, chwilami niemal w transie. Ale prawdziwa siła legnickiej inscenizacji „Makbeta” tkwi w scenach zbiorowych z udziałem Wiedźm. Spektakl zaczyna się długą, dynamiczną sekwencją bitwy we mgle i równie efektowną bitwą się kończy. Obie mają w sobie coś z baletu, podobnie jak uczta u Makbeta, która w wizji Raczaka bardziej niż wytwornym przyjęciem jest upiorną orgią u schyłku świata. Jacek Hałas skomponował do tego dekadencką muzykę. Balansuje nieustannie pomiędzy miłymi dla uszu melodiami a kakofonią zgrzytów, huków, jazgotów, ilekroć Wiedźmy dopadają swych przedziwnych instrumentów: blach rozpiętych do kaźni na stalowych linach, pilników i pałek. Piękne są kostiumy zaprojektowane przez Natalię Kołodziej, zdobione romantycznymi haftami, odwołujące się przewrotnie do średniowiecznych rycerskich eposów, i dopełnione tatuażami na szyjach oraz ramionach aktorów. Wszystko to plus futurystyczna scenografia Bohdana Cieślaka składa się na bardzo sugestywny obraz świata ogarniętego obłędem, dążącego ku samozagładzie.
Lech Raczak jako reżyser „Makbeta” nie sili się na żadne polityczne aluzje, całkowicie rezygnuje z klucza doraźności. Ale przecież nie da się patrzeć na krew szkockich panów nie myśląc o szaleńczych ideach, które zagrażają trwaniu także naszego świata. O Trumpie za oceanem, czołgach Putina na Ukrainie, fanatykach z ISIS i rozpadającej się, słabej i coraz bardziej brunatnej Europie. Kilka miesięcy temu na premierze „Stop the Tempo!” legnicka aktorka Joanna Gonschorek apelowała do dorosłych, by nie bali się przyprowadzać swych dzieci to teatru, bo to jedyne miejsce, gdzie młodzi mogą bezpiecznie eksperymentować ze swoim życiem. Dodam od siebie: to również jedyne miejsce, gdzie można bezpiecznie eksperymentować ze swoim światem. Gorąco polecam „Makbeta” w reżyserii Lecha Raczaka.
Piotr Kanikowski
FOT. PIOTR KANIKOWSKI