- Nasz niepokój o Ukrainę zdominował drugą edycję festiwalu Between the Walls. Integracja z tamtym narodem, jego zrozumienie, stało się przewodnią ideą warsztatów dla młodzieży – mówi Dagmara Angier-Sroka z Fundacji Sztuka dla Ludzi. Z organizatorką legnickiego festiwalu street artu rozmawia Piotr Kanikowski.
W Legnicy trwa właśnie druga edycja festiwalu Between the Walls. Dla kogo go robicie? I po co?
- Warsztaty street artu, będące częścią Between the Walls, są skierowane głównie do młodzieży gimnazjalnej i ponadgimnazjalnej z Legnicy i okolic. Ale na pozostałe działania zapraszamy wszystkich, którzy są zainteresowani działaniami zewnętrznymi czy sztuką w ogóle. Podpowiadamy, jak można zmienić własne swoje otocznie i jak za pomocą artystycznych przedsięwzięć wpływać na zmianę myślenia czy postaw ludzi. Ideą leżącą u podstaw Between the Walls jest wchodzenie w miasto ze sztuką. Pokazujemy, że można na legalu zrobić coś fajnego, coś ciekawego, a przy okazji poznać się, zintegrować i dowiedzieć czegoś ciekawego.
Czego na przykład?
- W tym roku na każdych warsztatach, zajęciach, spotkaniach wykładowych czy dyskusyjnych dużo mówimy o Ukrainie i o tym co się tam aktualnie dzieje. Zastanawiamy się, jak sztuka może może zmieniać myślenie, wpływać pozytywnie na ludzi lub pokazywać światu, że istnieje jakiś problem. Ten nasz niepokój o Ukrainę zdominował drugą edycję Festiwalu Street art Between the Walls. Integracja z tamtym narodem, jego zrozumienie, stało się przewodnią ideą warsztatów dla młodzieży.
Czy jakieś trwalsze ślady tego zaaferowania wydarzeniami na Ukrainie objawią się gdzieś na legnickich ulicach?
- Tak. Malowidło, które w ramach warsztatów powstaje na tyłach byłego Teatru Letniego, składa się z wielobarwnych kół, w które zostały wpisane motywy albo symbole związane z Ukrainą, jej kulturą i tradycjami.
Przy okazji udaje Wam się upiększać Legnicę. Po poprzednim festiwalu został piękny mural w okolicach Bramy Głogowskiej. Co zostawi po sobie ta edycja?
- Już został niemal ukończony wielki mural Oteckiego czyli Wojtka Kołacza. Wojtek namalował portrety dwóch postaci, które się rozbierają, jednocześnie zasłaniając twarze. To jednocześnie bardzo symboliczne i poetyckie nawiązanie do wybuchu rewolucji na Majdanie. Za ich plecami pojawia się rozkwitająca roślinność jako symbol odzyskiwanej wolności.
Gdzie powstał ten mural?
- Na ulicy Daszyńskiego 19. W piątek będziemy dokańczać mural Wojtka z uczestnikami warsztatów, bo do zamalowania jest jeszcze dół ściany. Zrobimy sobie selfie, że jesteśmy tam razem i wspieramy Ukrainę. A później, w sobotę, zaczniemy kolejny mural na ulicy Głogowskiej, przy Szkole Podstawowej nr 2. Na całym budynku powstanie duży pas z ukraińskim ludowym ornamentem w kolorze czerwonym. To też nie jest przypadkowy wybór. Teraz, gdy Ukraińcy się integrują, własna kultura ma dla nich ogromną wartość, więc noszą takie ludowe ornamenty na sobie, na swoich ubraniach. Nasz mural oznacza, że szanujemy, akceptujemy i walczymy; że sercem jesteśmy z nimi.
Solidarność z Ukrainą?
- Tak, solidarność. Uradziliśmy, że zrobimy czerwony mural, choć gama kolorystyczna jest bogata i można było wybrać każdy kolor. Zdecydowaliśmy się na czerwień, bo ma znaczenie symboliczne. W tym przypadku oznacza krew przelaną przez Ukraińców za to, żeby być wolnym i niepodległym narodem.
Oni wiedzą, że tutaj coś takiego powstaje? Wie ktoś na Ukrainie, że ich wspieracie w Legnicy w ten sposób?
- Powiem szczerze, że nie. Nie trąbiliśmy o tym głośno. Nie robiliśmy żadnych medialnych zabiegów, aby takie informacje dotarły na Ukrainę. Ale mamy wśród nas Olesia, który przyjechał do Polski dwa lata temu; jest Ukraińcem i jednocześnie Polakiem. Na pewno robi sobie selfie, wrzuca do internetu i na pewno mówi wszędzie, co się tutaj dzieje, więc długo nie utrzymamy tego w tajemnicy. Bez wątpienia wie o nas rodzina Nastii Karpovich, która miała wczoraj wykład o przebudzeniu na Majdanie i pokazywała na zdjęciach, jak sztuka zmienia obecną Ukrainę. A jak rodzina wie, to jesteśmy spokojni: wieść pójdzie dalej w świat. Pocztą pantoflową lub przez Facebooka nasz komunikat dotrze gdzie trzeba.
Aby wystawiać w galeriach, przydaje się dyplom magistra sztuki. Atutem street artu jest to, że na ulicy nie ma znaczenia, czy skończyłeś jakąś artystyczną uczelnię, czy nie. Wystarczy mieć kawałek ściany, pozwolenie właściciela, pomysł i można działać, prawda?
- Zgadzam się, że nie trzeba mieć dyplomu, ale projekt powinien pasować do przestrzeni, w której powstaje. Ona wymaga szacunku. Nie akceptuję inwazyjnych wlepów, wrzutów w dowolną przestrzeń, byle tylko coś zrobić, bo nie wszystko do siebie pasuje. Zanim się chwyci za farbę, warto dokładnie przeanalizować przestrzeń, wziąć pod uwagę trawę, drzewa, budynki, aby swoim dziełem wpisać się w charakter miejsca. To wielka sztuka i wyzwanie dla każdego, kto planuje działania zewnętrzne.
Tego właśnie uczycie na warsztatach?
- Tak. Niech pan na nich spojrzy. Na początku uczestnicy warsztatów dostali motywy, którymi mogli się inspirować. Wybrali sobie po jednym do namalowania. Ale komponujemy razem. Tworzymy jedną wielką ścianę malowaną przez 20 osób, więc każdy element musi do siebie pasować. Tak dobieramy kolory, aby tworzyły estetyczną całość. W przestrzeni publicznej estetyka jest bardzo istotna.
Czy Legnica jest inspirująca dla artystów, którzy chcą tworzyć na ulicy?
- O tak, bardzo. Jest dziewicza tak naprawdę. Co rusz słyszymy, że tu jest pięknie, bo jest dziko – nikt tego jeszcze nie zagospodarował. Jakieś działania zewnętrzne już się oczywiście pojawiały, bo różne osoby tworzyły graffiti albo vlepki. Starczy przypomnieć choćby szablon „Rzygam Facebokiem” na początku ul. Złotoryjskiej. Jest dużo ciekawych rzeczy, obok sporej ilości tych nieprzemyślanych. Są wulgarne napisy, których jako Fundacja Sztuka dla Ludzi nie akceptujemy. My staramy się pokazywać, jak można upiększać otoczenie.
Faktycznie pojawiały się w Legnicy fajne graffiti. Boli mnie, gdy są zaklejane, zamazywane, a z czasem znikają. Ale to chyba taki ból, z którym artysta tworzący na ulicy musi się pogodzić, prawda?
- Nie mamy na to wpływu. Jeśli artysta wychodzi w przestrzeń publiczną ze swoją rzeźbą, muralem czy instalacją, to decyduje się na kontakt. Ta reakcja jest konieczna. Jeśli jej brakuje a sztuka spotyka się z obojętnością, to coś jest nie tak. Gdzieś tkwi błąd. Jako artysta muszę być przygotowana na różne reakcje. Zdarzało się, że pijane osoby nieciekawie się obchodziły z moją instalacją. To nie było miłe. Ale taka też jest społeczność.
Czyli jak ktoś nabazgrze niecenzuralną recenzję pod muralem, to można uznać, że ten mural żyje?
- (śmiech) No, być może tak. Nie chcę ciągnąć tej myśli i zachęcać kogokolwiek, by napisał coś wulgarnego. Aczkolwiek na ten murek w parku, który dwa lata temu powstał, dopiero niedawno weszły jakieś napisy. Osoby, które były u nas na warsztatach, i po części środowisko robiące nielegalne graffiti, utożsamiało się z tą realizacją i szanowało naszą pracę. Ktoś kolejny musiał przyjść… Ale to jest po prostu życie. I mimo wszystko jakaś reakcja. Tym, co mnie najbardziej fascynuje w działaniach zewnętrznych i chyba w całym życiu w ogóle jest wchodzenie w reakcje, nawiązywanie kontaktu z ludźmi, poznawanie się wzajemne.
FOT. PIOTR KANIKOWSKI